czwartek, 23 lipca 2009

Filmiki z Nusantary


"Na bezludnej (prawie;-) wyspie"

Nusantara to rodzima nazwa tzw Archipelagu Malajskiego obejmująca wszystkie ludy mówiące językiem malajskim, a więc również Indonezję i Malezję (sztuczne, polityczne nazwy).
Chcemy umieścić teraz jeszcze kilka filmików z naszej podróży, takich krótkich "wprowadzaczy" w tamtejszy klimat. Pierwszy powstał na najmniejszej z wysp, które odwiedziliśmy w pobliżu Banggi Pulau.

W Polsce

Co by nie mówic - koniec rury - na jakis czas - do następnego - może bliższego- może bardziej polskiego - w tylu miejscach nas nie bylo- jutro przeciez tez gdzies będziemy- to do jutra
Ponowne oswajanie sie z naszą rzeczywistością.
Najłatwiej udało sie z florą - bujną i rześką. Trudniej idzie z fauną- Warszawa powitała nas pijaczkami spod Centralnego, Kraków podobnie. Nie widzieliśmy tylu pijanych ludzi w ciągu calego wyjazdu. Więc powrót był tym bardziej bolesny. Ludzie wydaja się zmęczeni i szarzy, smutek wylewa się z ich oczu, a co najgorsze, że tak łatwo ta polska melancholia ? ponuractwo? zamartwianie się? wchodzi w krew i powraca... brrrr


W Amsterdamie leje a temperatura za żadne skarby świata nie jest w stanie przekroczyć 15 stopni Celsjusza. Ten oto samolocik (45 osób) miał nas donieśc do Warszawy. Wydawało się to tym bardziej nieprawdopodobne, że pilot idąc do samolotu potknął się o własna walizkę i wyglądał na mocno przedwczorajszego, a potem zdawał się próbowac włsnoręcznie wycierac szyby z zewnątrz (?). Ale to tylko wyraz moich lęków. Lot był bardzo przyjemny, choc lekko opóźniony, bo jak się okazało, wszystkimi lotami w całej Europie kieruje jeden centralny komputer w Brukseli!

W stronę Singapura

Lotnisko Changi. Bardzo nowoczesne i bardzo ciekawe architektonicznie.

Ulice centrum Singapuru.
Singapur z okna autobusu. Bardzo tu ładnie, czysto i zielono. Nie wolno pluć i przechodzić przez ulicę nie na pasach .(wysokie kary!)
Według opowieści rodziny Pana Elvisa, nazwa Singapura to połączenie słów Singa -lew (w końcu to miasto lwie) i "pura", które po chińsku brzmi jak "sio" czy też "wynocha". Stąd gdy na wyspe przyszli osadnicy i zobaczyli tamtejsze lwy, zaczęli je wganiac "singa, singa" "pura, pura" i stąd nazwa.
Jest tez kilka innych legend, ale to innym razem.
To już Singapur i zakaz wnoszenia duriana do środka. My sie nie dostosowaliśmy, ale jakoś się udało.
Sady palmowe to monotonny widok za oknami autobusu i jednoczesnie zródło głownego produktu narodowego - oleju palmowego. A w autobusie kierowca chłodzi tak powietrze, że zaczynamy się obawiac odmrożeń...
W końcu jednak kupilismy duriana i uszczęśliwilismy nim nasza rodzinkę ;-)
Cma wielkości XXL.
Typowe kanały: smierdzace, bardzo głębokie, często nie przykryte, co dla polskich pijaczków pewnie kończyloby się szpitalem.
Żeby nie było tylko pięknie, to bywają też i takie miejsca kłujące w oczy...

O świcie królicze spiewy na przystanku.

***
Dotarliśmy już do do domu, ale czas jeszcze na oddanie powracania. Wstaliśmy jeszcze przed zmierzchem, tzn o szóstej rano. Na niebie widniał tylko księżyc w pierwszej kwadrze i gwiazda północna tuż obok, wiec i my wyruszyliśmy w jej kierunku żegnając ciepłą i przytulną Malezję. Wyszliśmy tak wczesnie by miec pewnośc, że uda nam się zdążyc na samolot w Singapurze o 23.00. Rozkładu jazdy autobusów oczywiscie nie było. Według miejscowych o 6.45 mial jechac pierwszy, ale nie jechał. Była juz prawie 8.00, a my siedzielismy na przystanku i śpiewaliśmy okropnie. W końcu sing (a) pur (a) , czy tez sing (a) poor - czyste lub biedne spiewanie. W naszym wypadku raczej to drugie ;-). Piosenka przewodnia było Kuantan(amera), bo to pierwsza nasza destynacja.
W końcu zabrał nas taksówkarz do Kuantanu, a dalej jakos to szło. Powoli do samego wieczora.

czwartek, 16 lipca 2009

Cheratnig - zasiedzenie ;-)

Zagniezdzilismy sie w tej wiosce totalnie. Ani nam sie wyjezdzac chce, ani przenosic gdzies indziej. Ale coz czas wracac powoli do rzeczywistosci polskiej, do kwiatkow i naszej zmiennej pogody. Dzisiaj Olkowe Swieto. Chlop mi sie starzeje, ale nawet mi sie to podoba w Nim ;-)
Od rana dalej uczylismy sie windsurfingu i uwierzcie, dzis bylo jeszcze trudniej, bo wial silniejszy wiatr i odplyw sie wiekszy zaczal. wiec woda stala nisko. Nawsciekalismy sie ile wlazlo, ale tez udalo nam sie poslizgac nieco na wietrze, poczuc sie jak latajace ryby, ktore tego dnia jakos kolo nas lataly. Duzo malych - potrafily wyskakiwac na deske i o nia trzepotac, a najlepsza byla taka dluga z pyskiem jak mala pila. ta przeleciala kilka dobrych metrow odbijajac sie od fal. I ptaka widzielismy duzego jakiegos. Skupiamy sie teraz na chlonieciu ptakow i owadow (obejrzyjcie filmik o tym jak mrowki wynosza blyskawicznie resztki dzisiejszego sniadania), roslin i morza. Smakujemy przeroznych owocow i potraw. To miejsce to raj dla wegetarian, gdyz w kazdej knajpce prowadzonej przez miejscowych ludzi, kazdy rozumie idee wegetarianizmu i kazda knajpka ma caly zestaw dan dla takich jak ja. Dzieki temu sprobowalam Tam Yam i warzyw w mleku kokosowym i innych pysznosci, ktorych nazw nie pamietam.
Dzis bylismy na uroczystej kolacji urodzinowej z grilowana rybka w roli glownej. Tak sie zlozylo, ze tuz obok jakas mala malajska dziewczynka obchodzila rowniez urodziny, wiec jej goscie odspiewali tez Olkowi zyczenia, byl tort i wiele smiechu.
W Malezji wiekszosc ludzi bawi sie bez alkoholu. Sa miejsca, gdzie nawet nie da sie kupic piwa w sklepie (wczoraj bylismy w takim miasteczku), nie mowiac o jadlodajniach. Z tego tez powodu jest ono tu bardzo drogie (w porownianiu do innych napojow i jedzenia w ogole). W najmniejszym barze kosztuje ok. 8 zl za 0,33 l. Innych alkoholi najczesciej brak. Moze to wlasnie dzieki temu, ludzie tutejsi sa naturalnie usmiechnieci - nie potrzebuja rozluzniaczy i dopalaczy. Samo slonce i przyroda im wystarcza. To dotyczy glownie wlasciwych Malajow i Muzulmanow, bo Chinczycy pija pindzioly w ilosciach wiekszych. Choc wlasciwie wszyscy tu sa tak wymieszani, ze trudno stwierdzic kto jest kto.
Tak jak pisalismy, czujemy sie tu wyjatkowo bezpiecznie i nic sie nie wydarzylo przykrego az do dzisiaj, gdy sprzed domku zniknely moje smierdzace sandaly... Widocznie komus sie wyjatkowo spodobaly, wiec niech mu/jej sluza! Dzieki temu spelnilo sie jedno z Olka zyczen, by nie musiec wiecej na nie patrzec, a przede wszystkim ich czuc...



Wspolsolenizantka i jej torty...


Solenizant i jego tort ;-)Wystawna kolacja( typo malezyjska restauracja. Jedzenie jestwysmienite i bardzo tanie)
Dzisiejsza ryba grilowana na lisciu banana w sosie chilli
To rosnie przy naszej chacie i ma wielkosc duzego ananasa
Nana(ten z prawej - potwornie slodki) i cos pomiedzy grapefrutem a czosnkiem w wersji slodkiej (nazwa uleciala)
Warzywa w mleku kokosowym.
Rambutany.
Tam Yam - wersja vege

wtorek, 14 lipca 2009

Wschodnie wybrzeze

Najwazniejsza jest rownowaga i odpowiednie wpadanie do wody ;-)
Kolejnego dnia postanowilismy sie nauczyc windsurfingu. Tu uwiecznione nasze poczatki. Ogolnie umiemy juz troche przeplynac i nawet zrobic nawrotke. Po calym dniu morze szumi nam w glowach, jestesmy spaleni sloncem, a dlonie i stopy to wielkie odciski, ale bylo niesamowicie! Jutro ciag dalszy...
To co udalo nam sie zobaczyc, gdy noc zapadla juz na dobre, to mnostwo swietlikow rozblyskujacych w swoim godowym tancu w krzakach okalajacych rzeke. Zjawiskowe!

A wieczorem wzielismy kajak i poplynelismy w gore namorzynowej rzeki, zmierzchalo juz a my wkrecalismy sobie historie o krokodylach, wezach wodnych i innych potworach. Jednak nasza wyobraznia przerosla rzeczywistosc...
Nie daleko od naszej chatki spotykamy codziennie wielkie jaszczury (najdluzszy mial z 150 cm). Ten tu to mlodzik. Sa bardzo szybkie i doskonale plywaja w naszej sadzawce.
spacery plaza...
Cisza i spokoj
A to widok na nasza chatke. Na stawie kwitna lilie czy tez lotosy.
Dotarlismy do Cherating - malej wioski na poludniowym wybrzezu, ktora okazala sie oaza spokoju i ciszy. Wynajelismy chatke w cudnym miejscu nad sadzawka w gaju palmowym, za ktora jest widok na plaze i sama plaza. To miejsce, z ktorego trudno wyjechac, czego sami doswiadczamy, bo z kazdym dniem czujemy sie tu coraz bardziej jaku siebie. Czas plynie tak leniwie, ze trudno to nawet opisac. Rankiem cwiczymy joge na plazy, potem kapiemy sie we wzburzonym morzu. Nastepnie sniadanko - lokalne nalesniki z serem i cebula z sosem curry, a potem co tylko chcemy...
Na zdjeciu widok z naszej chatki.


***

Zmeczeni miastem, gdzie zamiast gekonow, do ktorych sie juz przyzwyczailismy mocno, pelno bylo szczurow i to z takim tupetem, ze potrafily na 50 cm od bandy tlustych kotow przechodzic, a te na nie nie reagowaly. Trafilismy tez w KL do Departamentu Zarzadzania Islamem ( Puszak by to nazwal Centrum Zarzadzania Terroryzmem ;-). Tam spotkalismy bardzo ciekawskich pracownikow, ktorzy dokladnie wypytali nas o rozne rzeczy, m.in o to czy katolikami jestesmy z urodzenia czy przechrzczeni, a potem stwierdzil, ze Olek ma bardzo dobra brode i gdyby ja lekko zapuscil, to by pasowal do Hamasu.... Z daleka tak wygladal.
W Kota Bharu zas kucharz w hotelu wzial go za jakas slynna gwiazde Bollywood i dzieki temu bardzo sie chlopak staral przyzadzajac nam posilki ;-) Z Olkiem tak jest zawsze - biora go za Wlocha, Hiszpana, Peruwianczyka itd i nigdy za Polaka. taka karma . Taka uroda.
Zaczytujemy sie ostatnio w basniach malajskich. Niektore sa mocno odjechane. A teraz jeszcze przerabiamy ich przyslowia, ktorych maja mnostwo i uzywaja na codzien.
np.
"W usta pcha banana, w tylek pcha kolec" - na okreslenie osoby dwulicowej
"Chcialoby sie powioslowac, ale lodz przywiazana" - na okreslenie chetki na dobrze pilnowana dziewczyne.
Inne pozniej.

niedziela, 12 lipca 2009

Petronas Towers

Po koncercie przed budynkiem. W tle widac Hall Filharmonii.
Hall Filharmonii i my w trakcie antraktu ;-). Jak widac na te okazje Olek kupil mi nowa malezyjska suknie, a sobie buty wizytowe (marynarke udalo sie wyporzyczyc)
Wieczorem.
Panorama nowoczesnej Kuala Lumpur
Tu my na moscie laczacym budynki.
To twin towers (inna , potoczna nazwa wiezy) widziane z dzielnicy indyjskiej.

To symbol Kuala Lumpur, a jeszcze do niedawna najwyzszy budynek swiata. Udalo nam sie wjechac na Skybridge, czyli most laczacy oba budynki na wysokosci 41 pietra. Wymagalo to od nas wczesnego zerwania sie z lozek i ustawienia w kolejce, jaka codziennie powstaje, gdyz bilety wydaje sie tylko rano i tylko za darmo, po jednym dla kazdego kto stoi w kolejce, a liczba ich jest ograniczona. Budynek faktycznierobi wrazenie, choc szkoda ze nie da sie wjechac wyzej. Na jegopierwszym pietrze miesci sie Filcharmonia, wiec wybralismy sie na kojncert skrzypcowy Malezyjskiej Orkiestry Narodowej dyrygowanej przez Amerykanke, w ktorej skladzie sa 23 nacje, a samych Malezyjczykow jak na lekarstwo.

Kuala Lumpur - stolica

A tu Olek delektuje sie i poci nad slynna malezyjska zupa Tam yam z krewetkami i piekiejnie ostra...
Zapewniano nas, ze pomimo takiego wygoladu i konsystencji, jest wyjatkowo smaczny. Hm, jak widac, gdy juz przebilismy sie przez jego odpychajaca aparycje... smak okazal sie jej dorownywac...
Jak w opowiesci: durian wyglada jak kupa, pachnie jak kupai smakuje jak kupa. Dlatego lepiej wybrac lody durianowe. Tez smakuja jak kupa i pachna jak kupa, ale przynajmniej wygladaja jak lody...
Obiecujemy, ze nie przywieziemy go do Polski i nie bedziemy was nim meczyc ( i tak by nas nie wpuscili do samolotu).
Najgorsze bylo to, ze odbijalo nam sie nim jeszcze dwa dni, bleeeee....

To durian od srodka. Z wygladu i w dotyku przypomina to rozkladajaca sie od miesiaca watrobke... Durian - symbol Malezji, to najpopularniejszy tu owoc, a zarazem najbardziej zakazany. Nie wolno go przewozic w srodkachmi miejskiego transportu, a w kazdym hotelu widnieje tabliczka zakazujaca jego wnoszenia. O co chodzi? To kwestia jego zapachu: czegos pomiedzy psujacym sie miesem, miejskim szaletem i pieciodniowymi skarpetami.
Nie wolno nam bylo wchodzic do srodka, ale moglismy popatrzec troche na mezczyzn z ktorych kilku bilo czolami o podloge, a reszta odpoczywala plotkujac w cieniu , a nawet przysypiala... mezczyzni...
Meczet Jamek - powstaly w miejscu gdzie stanely stopy zalozycieli miasta - tam gdzie dwie ich rzeki lacza sie
Swiatynia buddyjska w niedziele...;) choc to miasto nie uznaje niedzieli i dziala przez caly tydzien na okraglo. Zapalilismy kadzidla za Was wszystkich...
Tu kobiety muzulmanskie na targu a w tle najwyzszy maszt flagowy na swiecie z flaga malezyjska na pamiatke odzyskania niepodleglosci w 1957 roku.
Tu Little India (Male Indie), dzielnica Kuala Lumpur pelna Hindusow, sklepow z ich pieknymi materialami, restauracji wegetarianskich, ktore byly odskocznia od codziennego ryzu z warzywami oraz targow z pysznosciami...

To kawiarnia w starym kolonialnym hotelu Coliseum. Niepowtarzalny klimat, choc lata swietnosci to juz odlegle echo.
Mieszkalismy w centrum chinatown - tetniacego zyciem, ale tylko do 23.00. wtedy wszystko momentalnie zbierano i pozostawala jedynie sterta smieci, a miasto zamieralo!!!

To nasz pokoj i Olek zmeczony wedrowkami po miescie oraz bolesnym masazem, ktory sobie zafundowalismy wraz z modna tu refleksologia- masazem stop polaczonym z akupresura. Cudo!
To klatka schodowa naszego hostelu. Meble i wystroj jak sprzed stukilkudziesieciu lat
To centralne miejsce miasta- Plac Niepodleglosci i siedziba ichniejszego premiera. Kiedys byla to siedziba Angoli i boisko do krykieta. W tle niezwykly wiezowiec w stylu islamskim.
W trakcie lotu do Kuala Lumpur podziwialismy rafy koralowe tuz pod powierzchnia wody.

Na wstepie pragniemy zdementowac plotke, jakoby nasz czas w Malezji dobiegl konca. Mozna tak bylo zrozumiec z ostatniego posta, ale to dlatego, ze odlecielismy z wyspy Borneo do Kuala Lumpur polozonej na polwyspie malajskim. Spedzilismy tu dwa dni bogate w zwiedzanie i smakowanie tego miasta, jeszcze wiekszego tygla kultur, ale tez bardziej nastawionego na turystow, tzn oferujacego tanie podrobki wszystkiego czego tylko zapragniecie, za to zupelnie pozbawionego lokalnego kolorytu. Malajskosc tu znowu zostala skolonizowana, tym razem przez Hindusow i Chinczykow.
Spimy w hostelu pamietajacym jeszcze czasy kolonialne i otoczonym innymi kamienicami - dogorywajacymi resztkami tamtych czasow, w ktore nieublaganie wrasta nowoczesnowsc w postaci luksusowych wiezowcow ze stali i szkla - nowego oblicza tego miasta wielkosci Warszawy, a majacego zaledwie 150 lat.