środa, 29 czerwca 2016

My (i) Imigranci w Sao Paulo.

Sao Paulo ma wiele twarzy. Za bardzo przyzwyczaiłam się do tej pięknej i zapomniałam o tej drugiej. A przecież istnieje. Tuż za rogiem.


Przypomniałam sobie o niej przy okazji Święta Imigrantów, które odbywało się niedawno w Muzeum Imigracji. Mieści się ono w Domu Imigrantów, który został zbudowany w 1887 roku aby przyjmować napływające fale ludzi z całego świata. Od 38 lat nie pełni tej funkcji, a od 21 odbywa się tam doroczne święto wszystkich właściwie ludzi, którzy tworzyli i tworzą ten kraj.


Budynek robi wrażenie. Z okazji święta odbywały się występy zespołów różnych narodowości. My oglądaliśmy egipskie i argentyńskie. Dzieci były zachwycone! Choć wyglądało to przedziwnie, gdy w zespole z Egiptu występowała matrona słusznych rozmiarów o ewidentnie japońskiej twarzy.


Bardziej niż występy, publiczność doceniała kulinarne ciekawostki, które można było popróbować w niezliczonych stoiskach z całego niemalże świata. My jedliśmy libańskie falafele, koreańskie parówki w tempurze, indyjskie samosy, rosyjskiego pieroga na słodko i przepyszne litewskie ciasta!
Było też oczywiście polskie jedzenie:


Zapiekanki, kremówki wadowickie i pierogi, które robiły furorę np wśród koreańskich znajomych Weroniki.


Tu z Juną z kursu portugalskiego.
Było też na przykład jedzenie z Kongo, ale spróbujemy je już następnym razem.


W nastroju było coś jednoczącego. Każdy był inny i miał tu swoje miejsce. I taka jest w pewnym sensie Brazylia. Nasze blondasy wydawały się tam najbardziej inne. Pewien stary Rosjanin w koszuli i futrzanej czapie zaczął coś do Helenki mówić z rozczuleniem głaszcząc ją po głowie. Kogoś mu przypominała.

Ale mi nie dawało spokoju to, co zobaczyłam, zanim weszłam na tę zamkniętą przecież imprezę. Jadąc autem widzieliśmy ludzi mieszkających na ulicy, których jedynym dachem był skrawek plandeki przyczepiony do muru. Te pseudo-namioty ciągnęły się wzdłuż całej ulicy, pod mostami, na skwerach. Ludzie bez pracy i prawa pobytu. Na zdjęciu poniżej nie widać tego tak wyraźnie. Ale spróbujcie to sobie wyobrazić, tam w głębi pod murem:


Gdy w końcu zaparkowaliśmy auto, zobaczyliśmy mnóstwo biednych ludzi siedzących pod murami Domu Imigrantów. Z całym dobytkiem, który nie był duży, siedzieli, bili się między sobą i czekali na coś. Może na resztki jedzenia, które zostaną po święcie? A zaraz obok zaczynała się kolejka do wejścia, w której stali ci legalni, na tyle zasobni by kupić zapiekankę czy sushi. Ten kontrast mnie poraził.

Ale wkrótce zrozumiałam dlaczego jest tu tylu nielegalnych imigrantów, gdy próbowaliśmy uzyskać RNE (tutejszy PESEL). Straszyli nas biurokracją i mieli świętą rację. Zdobycie RNE pozwala tu istnieć, tzn tylko z nim można założyć konto w banku, mieć ubezpieczenie, kupić telefon z kartą, wynająć mieszkanie itd. Bez niego nie ma szans. Jak nam się udało już prawie rok żyć tu bez niego? Bo mamy to wszystko zarejestrowane na inne osoby. Na nas nie ma nic. Nie istniejemy w rejestrze. A zdobycie RNE jest prawie niewykonalne. Po przebojach z otrzymaniem czasowej wizy, udaliśmy się na Policję Federalną. Erika już wcześniej telefonicznie dowiadywała się o wymagane dokumenty. Kiedy tam dotarliśmy, okazało się, że nie powiedzieli jej o wszystkich, ponieważ NIE WOLNO im udzielać takich informacji przez telefon, a na stronie internetowej również nie ma takiej informacji. Musieliśmy więc przyjechać tam kolejny raz, ale najpierw trzeba było umówić termin. Zrobiliśmy to. Po dwóch tygodniach wróciliśmy z jak nam się wydawało wszystkim. Wtedy się okazało, że pani rejestrująca termin pomyliła się i dała mi tę samą godzinę co Olkowi, ale... następnego dnia. Poza tym Olek miał zdjęcia o 3 mm za szerokie i nie można ich było przyciąć! Zrobił nowe, dostanie RNE, ale jeszcze tylko opłata, a tu bank działał do 16.00, a była 16.15. I tak to się toczyło. Trzeba zapłacić karę za cały nielegalny pobyt (8 reali za dzień), odciski palców, wszędzie odrębne kolejki, kolejne dni. Pani z okienka zamiast udzielać informacji, odsyłała do ludzi z kolejki, którzy siedzieli tam od dawna i stali się ekspertami. Kafka! Bez perfekcyjnego portugalskiego, masy wolnego czasu i pewnych zasobów finansowych nie ma szans! Wielu ludzi nie stać na to lub nie wiedzą jak to zrobić i mieszkają pod mostami...
Ot równość i wolność!

A na koniec taki przyjemny akcent. Poszliśmy na zebranie rodzicielskie w grupie Heli. Pani z dziećmi prezentowała to wszystko co robili w ciągu tego semestru. I jakoś im tak wyszło, że poznawali inne kultury i języki. Pierwszy to tupi- guarani, język rodowitych Indian, których życie i zwyczaje zgłębiali. Byli nawet na wycieczce w indiańskiej wiosce, uczestniczyli w tańcach i tym podobnych rzeczach. Po Indianach pozostały właściwie tylko nazwy: miejsc, miasteczek, owoców, zwierząt. Tylko one się zachowały np. abacaxi to ananas po portugalsku, a pipoca to popcorn.
No a drugi język i kultura to polski! Tak jak Helenka nauczyła się mówić po portugalsku, tak i dzieci zapamiętały wiele polskich słów, poznały dzięki nam troszkę kultury i polskiego jedzenia. A oto tego efekt:





Nie przesadzę, jeśli napiszę, że większość w przedszkolu wie, że "pa pa" to to samo co "tchau tchau", a obiad to almoco.
Świat zmienia nas, ale i my zmieniamy świat!
Tchau!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz