Przylecieliśmy wieczorem, więc całe piękno tego kawałka kraju pozostało dla nas niewidoczne, aż do świtu, gdy naszym oczom ukazał się taki widok:
Pedra Azul czyli Błękitna Skała, znajduje się jakieś 130km od stolicy stanu - Vitorii. Swą nazwę zawdzięcza porostom, które sprawiają, że wraz ze zmieniającym się światłem, zmienia swe barwy. Dominuje ponoć niebieski, choć dla mnie bardziej zielony (nie zdziwiłabym się, gdyby to jakiś facet pomylił kolory...). Z bliska wygląda tak:
Jej szczyt sięga 1822 m n.p.m. i jest jednym wielkim kawałkiem skały (głównie granitu). Tę odstającą część po prawej stronie nazwano jaszczurką (wspina się ewidentnie na ścianę), a w jej okolicach żyje mnóstwo jaszczurek wygrzewających się na słońcu. Jak ta:
Lolo uparcie twierdził, że to żaba. A nasze przekonywanie go, że to przecież jaszczurka, dało tyle, że widząc kolejną wołał "O! żabaszczurka!" i tak już zostało...
W porównaniu do stanu Sao Paulo, gdzie wszystko jest większe, żeby pomieścić tę masę narodu żyjącą tam, tu życie toczy się jakby spokojniej, mniej jest turystów i wszystko na taką normalną skalę. Ludzie spokojni i choć początkowo nie mogliśmy za nic zrozumieć ich akcentu (jakby zaciągali po biłgorajsku), to w końcu się przyzwyczailiśmy. No może fakt, że nie zatrzymywali się na czerwonych światłach nieco nas niepokoił.
W Parku Narodowym Pedra Azul są trzy trasy. Jedna na szczyt, ale trzeba mieć liny i cały sprzęt wspinaczkowy. Druga na naturalne baseny wydrążone w skale, ale tam wpuszczają od ósmego roku życia, bo idzie się stromo po skale. I w ten sposób pozostała nam trzecia opcja, prawie płaska u podnóża skały. Podczas gdy Weronika wspinała się na "baseny", my próbowaliśmy przekonać dzieciaki, by przeszły tym trzecim szlakiem. Nie było to łatwe!
Ścieżkę, którą idzie się jakieś 30 minut spacerkiem, my pokonaliśmy w trzy godziny i Wera musiała na nas czekać. Ale było pięknie! Widzieliśmy panoramę okolicy, bromelie i orchidee porastające skalną ścianę, żabaszczurki, drzewo tytoniowe, które jest odporne nawet na ogień, a przede wszystkim wygrzewaliśmy się w słońcu. Tak zwlekaliśmy, że w końcu strażnik po nas przyszedł, bo zamykali już park.
Wykończeni wyprawą |
Zaraz jednak okazało się, że nie możemy wejść, bo trzeba się było wcześniej osobiście zapisać na listę. Ale, że kilka osób nie przyszło, więc nas wpuszczono. Potem czekaliśmy, aż wszyscy Brazylijczycy się zbiorą, zrobią tysiące zdjęć i w końcu wyruszyliśmy z obowiązkowym przewodnikiem. I tym razem trasę na 45 minut zrobiliśmy w trzy godziny, bo przecież jeszcze by się ktoś spocił... Choć to i tak dziwne, że nie było wypadku, bo jedna paniusia na taką oto skałę w baletkach wchodziła:
Najgłębszy basen miał 1,60 m głębokości. Woda lodowata, górska, ale w końcu i tak zdecydowaliśmy się wskoczyć:
Na granicy światów.
Orzeźwienie.
Gdzie dół, a gdzie góra?
No i ostatni rzut okiem na Pedrę:
Ale to jeszcze nie koniec naszej podróży. Przenieśliśmy się nad morze do Seitiba koło Guarapari na południe od Vitoria. Wybrzeże bardziej skaliste niż te, które dotąd widywaliśmy.
A dzięki temu jakby więcej w nim roślinności.
Klimat wyraźnie cieplejszy i bardziej suchy, dzięki czemu co i rusz natykaliśmy się na kaktusy.
Które rosły nawet na czystej skale.
Tu widać kolejny park (Parque Estadual Paulo César Vinha), tym razem chroniący kawałek wybrzeża. Nasz hotel (wyludniony zimą) stał tuż obok, oddzielony od niego jedynie plażą.
Czas spędzaliśmy na zabawie w piasku, bo woda w morzu nieco chłodna.
I na spacerach po skałach
Co niektórzy kradli księżyc
I było ich nawet dwoje...
Nadmorskie uliczki po drugiej stronie wyglądały nieco topornie, z typowymi kioskami rozstawionymi co kilkadziesiąt metrów, które oferowały plażowiczom smażone jedzenie, napoje i głośną muzykę:
Choć i bywały miejsca bardziej klimatyczne.
No i ostatni wschód słońca, który pożegnał nas w poniedziałek.
I co tu dużo mówić, liznęliśmy zaledwie ten uroczy kawałek Brazylii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz