wtorek, 8 grudnia 2015

Rio de Janeiro



Zwiedzanie Rio z dziećmi z pewnością nie jest tym samym, co zwiedzanie Rio bez dzieci.


W tym drugim przypadku jest dużo więcej możliwości jak mniemam. I jest to znacznie bardziej niebezpieczne. I ze względu na pokusy i ze względu na caipirinię. To drink narodowy. Przepis: wrzuć kilka pokrojonych limonek do szklanki, rozgnieć wraz z cukrem trzcinowym, dorzuć nieco lodu i zalej to wszystko cachacą (czytaj: kasziasa -narodowy bimber w wersji mniej lub bardziej niemożliwej do przełknięcia). Jak można się domyślić- wypijasz po prostu szklankę bimbru. Pycha? Jak się czujesz na drugi dzień? Wszystko oczywiście zależy od ilości. Jak zawsze. Po dużej ilości znacznie wzrasta prawdopodobieństwo, że twój portfel zmieni właściciela, o ile nie nerka...
My mieliśmy Rio BEZ caipirini. Za to mieszkaliśmy tuż przy Copacabanie- czterokilometrowej plaży- ikonie Rio.


Wzdłuż niej ciągnie się promenada wyłożona płytkami w charakterystyczny motyw fal. Przy niej kawiarnie, czynne w dzień i w nocy, ogólnie dostępne boiska do nogi, siatkówki oraz gry plażowej podobnej do siatkówki, z tą różnicą, że piłkę można odbijać wszystkim z wyjątkiem ręki (barkiem już tak). Fale oceanu są tam idealne do surfingu, co oznacza, że mocno nas poniewierały.



Istniały tam również rzeźby z piasku strzeżone i konserwowane przez ludzi z faweli. Za drobną opłatą można ich było w tym wesprzeć i zrobić sobie zdjęcie. Tu motyw świąteczny.


Dzieci oczywiście nie chciały schodzić z plaży, co przypłaciliśmy przypaleniem mimo kremu z filtrem 30 i przeważnie pochmurnej pogody. Ponoć to tutaj normalne zjawisko.
Wybraliśmy się także, by zobaczyć sławnego Chrystusa Zbawiciela (a la ten w Świebodzinie...), ale brazylijska biurokracja, system oraz chmury skutecznie nam to uniemożliwiły. Mimo że kasy były otwarte, kolejka jeździła zgodnie z rozkładem, a jakichś dziesięciu pracowników chodziło i się uśmiechało, to nie mogli nam sprzedać biletu. Ani w kasie (system padł), ani przez komórkę (mogliśmy kupić jedynie na za tydzień), a pieniędzy nikt od nas nie chciał wziąć. Tak właśnie działa miasto na kilka miesięcy przed olimpiadą. A przepraszam, dokończyli jedną inwestycję. Wybudowali długie ekrany wzdłuż drogi z lotniska do centrum, by zasłonić wszechobecne i brzydkie fawele (slamsy). Takie rozwiązanie. Czego nie widać to nie istnieje? Miałam wrażenie, że centrum z pięknymi kolonialnymi pałacami, wysokimi kamienicami (np. na 12 pięter), portem i uroczą Lapą pełną klubów z sambą, oblane jest fawelami, które wciskają się w każdą wolną przestrzeń. Widok śpiących na ulicy kilkunastoletnich chłopców ewidentnie naćpanych nikogo tu nie rusza. To ta paskudna twarz Rio.

Za drzewami Copacabana. Na wzgórzu fawele. Za chmurami Chrystus Zbawiciel.

Była też piękna. Plaże, góry, ogród botaniczny, jakiś taki luz tutejszych ludzi. Pao de Acucar. Dosłownie "bochenek cukru" - kolejny symbol miasta. Tam udało nam się wjechać kolejką, choć panorama miasta nam tylko mignęła i schowała się za zasłoną chmur. W końcu mamy tu najbardziej deszczowy miesiąc w roku. Jest to dość strome wzgórze leżące u wejścia do portu. Mam takie podejrzenie, że jego nazwa to symbol marzenia, z którym ludzie z Europy wyruszali na ten daleki i nieznany ląd - zarobić na chleb. Możliwe że na trzcinie cukrowej. Stąd taki słodki chleb. A ten właśnie port był bramą do Ameryki Południowej. Na zdjęciu z Copacabany górę widać w tle.


Byliśmy również w restauracji"Marius"- która specjalizowała się we wszelkich morskich stworzeniach. Olek i Weronika jedli np. jeżowca, homara, ostrygi.  Była to restauracja typu rodizio. Jest to tu dość popularne. Oznacza, że płaci się stałą cenę za kolację. Jest bar sałatkowy z mnóstwem przystawek na zimno, ryżem, sałatami i fasolą (to musi być zawsze), a oprócz tego kelnerzy chodzący od stołu do stołu z tacą danej ryby, langustą, czy innym stworzeniem i częstujący wybranym kawałkiem. W ten sposób można spróbować przeróżnych rzeczy, albo wybrać to co jest twoim przysmakiem.


Ale to, co mi najbardziej zapadło w pamięci to wystrój lokalu. Czułam się tam jak w zatopionym pirackim statku, albo jakiejś podwodnej krainie. Z sufitu zwisały najdziwniejsze przedmioty (miałam obawy czy żeliwne elementy statków nie spadną mi na głowę...)


A ubikacja była nieco makabryczna: stare lalki i misie na suficie jak w jakimś horrorze.


Podłoga wysypana ziarnami kawy. Zlewy drewniane z mnóstwem kamyczków w środku.


Zastanawiało mnie jak oni to sprzątają...
No i desery - wyborne jak to w Brazylii.

Wieczorami, gdy dzieci zasypiały, siadaliśmy na dachu naszego apartamentu, przerobionym na mały taras i podziwialiśmy miasto z góry. A wszystko to w klimacie mocno świątecznym z Chrystusem w tle...


***

Muszę się pochwalić. Pierwsze selfie naszego syna gdy lecieliśmy do Rio.


A tu męskie sprawy. Fort.


I zdjęcie, które nie wiemy jak nazwać, ale ma w sobie jakąś nostalgię. Czekamy na propozycje tytułu ;-)


Na koniec coś dotyczącego sławnego kultu ciała w Rio - reklama maszynki do golenia całego ciała, a w tle biegacze.


wtorek, 1 grudnia 2015

Oswajanie nowego.

Powoli stajemy się udomowieni. Poznaję to po tym, że coraz więcej rzeczy wydaje mi się normalnymi i zwyczajnymi. Nie lubię tego. Bo tracę wtedy zachwyt nad tym co widzę i czego doświadczam, tracę świeżość odbioru rzeczywistości. A za to czuję się bezpiecznie, domowo. Coś za coś. Byle nie za dużo jednego...






Jedną z pierwszych rzeczy które tu oswoiłam, to długa donica - koryto z pnia drzewa - zawieszona przed drzwiami naszego domu. Zasadziłam tam przy pomocy Heli przeróżne orchidee. Wygląda to doskonale.




Właściwie jeszcze wcześniej był pokoik dzieci. Weronika wymyśliła zamek. Razem go malowaliśmy i teraz Hela twierdzi, że ma najpiękniejszy pokój ze wszystkich dotychczasowych.


A w przechodnim pokoju zawiesiliśmy hamak, położyliśmy na podłogę miękkie maty i tak powstało miejsce do fikania i wygłupiania się.


I jeszcze znalazłam tu rutę. Jakąś inną odmianę niż w Polsce. Pachnie bardzo intensywnie. Zasadziłam w doniczce i czekam na kwiatki. To dość popularne tu zioło, ale jeszcze nie odkryłam do czego ją dodają. Pewnie do mięsa, bo do czego innego można by było...


Wiem także, że jest tu co najmniej 6 rodzajów bananów, ale o tym napiszę w poście o kuchni.




czwartek, 26 listopada 2015

Myśli różnakie.

Mam taką swoją teorię, że metro oddaje charakter miasta. Na przykład paryskie  miało tak intensywny zapach jak perfumy Francuzek. Ten zapach uwodził, ale i dusił zarazem, zakrywając smród, który był pod spodem. No a stacje piękne, jak stroje paryżan.
A tutaj metro nie pachnie. Nie śmierdzi również. Stacje są nijakie. Ani ładne, ani brzydkie. Może i to miasto takie jest. Nijakie albo nie do wyczucia?
I ludzie. Ani przesadnie eleganccy, mimo że potomkowie Włochów, ani ekstrawaganccy jak w Londynie.


Mam na imię Ela. Tutaj to imię jest nijakie jak to miasto. Moje imię oznacza "ona". Zupełnie bezosobowo. Tak się czuję. Bez pracy. Bez zajęcia, które dawałoby mi możliwość odciśnięcia choć trochę swojej osobowości w tkance rzeczywistości. Bez wizy. Bez konta. Bez płynnej znajomości języka. Obserwuję zatem. Jak widz.

czwartek, 19 listopada 2015

Co nas zaskoczyło w Sao Paulo?

Dziś trochę o różnych małych i większych rzeczach, które nas tu zadziwiły. Poniżej lista, choć kolejność jest zupełnie przypadkowa.

1. Pompki do pompowania koła zamontowane we wszystkich kołach niektórych ciężarówek czy autobusów, aby nie zatrzymywać się gdy złapie się gumę. Ze względów bezpieczeństwa jak przypuszczamy.







2. Światła na przejściach dla pieszych. Są tak różnorodne, że aż miło. Rzadko kiedy to "chłopek" jak u nas. W japońskiej dzielnicy np. mają kształt lampionów, albo bram.



3. Numeracja domów. (My mamy np nr 1556). To odległość w metrach od początku ulicy. A parzysta lub nieparzysta cyfra na końcu wskazuje po której stronie jezdni jest dom. Sprytne?

4. Słowo "meia" - dosłownie "pół". Oznacza pół (np pół godziny). Oznacza też skarpetę (bo jedną z dwóch czyli pół). Oznacza również 6, bo to połowa z 12. I gdy ktoś ci dyktuje numer telefonu, to zamiast 6 mówi "meia". Przedziwna logika...

5. Miejsca parkingowe dla osób starszych (za okazaniem stosownej legitymacji) są, za to dla rodzin z dziećmi czy kobiet w ciąży nie.

6. Wszelkie spowolnienie internetu czy problemy z łączem telefonicznym zwala się tu na pogodę, jak w Polsce zmiany nastroju.

7. W łazienkach powszechne są kafelki z wgłębieniem na mydło oraz z wgłębieniem i rolką na papier toaletowy. Bardzo sprytne rozwiązanie. A przy okazji: wszędzie w toaletach napisy, żeby nie wrzucać papieru do sedesu, (tylko do kosza jak podejrzewam...)


8. Zabezpieczenia domów: drut kolczasty, kolce, kamery oraz strażnik w budce na ulicy. Poniżej widać kolce, drut pod napięciem i kamerę.


To jest budka strażnika na naszej ulicy.

9. Handel uliczny. Kwitnie wszędzie. Szczególnie w powszechnych tu korkach. Na światłach można podziwiać żonglerów lub pana sprzedającego ściereczki. Jak to mówią: "Gdzie spotka się dwóch Brazylijczyków, to zaraz znajdzie się trzeci, który sprzeda im piwo."


w korku
A tu piątek koło siedemnastej. Dzielnica biurowców w okolicy stacji kolejki miejskiej. Przenośny grill, muzyka i piwko. Czego ludziom więcej do szczęścia potrzeba, gdy zaczyna się weekend..


10. Numer rejestracyjny samochodu. Jego ostatnia cyfra decyduje o tym w który dzień tygodnia nie wolno ci jeździć autem po mieście. My mamy 9, więc auto musi stać w piątek 7-10 i 17-20. I rób tu sobie co chcesz...

11. W niedziele mnóstwo dróg zamienia się w ścieżki rowerowe (7-16). W związku z tym maksymalna prędkość zostaje obniżona z 50 do 40 km/h, a wiele skrzyżowań nie istnieje wtedy dla samochodów. Główna aleja miasta Avenida Paulista zamienia się na ten czas w ścieżkę rowerową oraz olbrzymi deptak, pełen straganów, muzyków i innych artystów oraz spacerujących ludzi, a przede wszystkim ludzi tańczących sambę... Poniżej Paulista w niedzielę.







 A gdy ktoś zaczyna grać, inni zaczynają tańczyć i jest impreza ;-)
 
12. Kaktusy rosnące same z siebie na drzewach (te pionowe takie):

A czasem ktoś sam sadzi storczyki na drzewach i pięknie jest:

13. Manekiny w rozmiarze grande

14. Taksówka dla psów





I wiele innych, ale to już innym razem. Pa

niedziela, 15 listopada 2015

Dźwięki wsi

Korzystając z okazji, jaką był intensywny kurs jogi z Faeq Biria, odwiedziliśmy jedno z historycznych gospodarstw w Brazylii tuż obok miejscowości Tremembe. Fazenda Maristela powstała w połowie XIX wieku, założona przez jednego z baronów. Pierwotnie była plantacją kawy utrzymywaną dzięki pracy niewolników. W 1888 upadła, co miało niewątpliwie związek ze zniesieniem niewolnictwa rok później. Z tym związane jest święto, które obchodziliśmy w ubiegły piątek (20. listopada) - Dia Nacional da Consciência Negra czyli Narodowy Dzień Świadomości Ciemnoskórych (dosłownie "Czarnej Świadomości").






Ja wylewałam siódme poty na macie, w sali, w której kiedyś zapewne odbywały się bale i msze.




Dzieci jeździły konno, pływały w basenie, męczyły krowy, Hela uczyła się jazdy na rowerze na dwóch kółkach, a Olek gawędził z obecnym właścicielem tej posiadłości - Teodorem.



Dowiedział się od niego, że po plantacji kawy próbowano tu hodować bydło, potem na 25 lat teren wykupił zakon Trapistów z Francji. Gdy ojczulkowie się wyprowadzili, próbowano tu różnych rzeczy. Teodor jest trzecim pokoleniem  nowych właścicieli. Na 2500 hektarów uprawia organiczne warzywa, hoduje krowy i przetwarza ich mleko, ma trochę koni, a w starych murach odbywają się warsztaty i mieszczą klimatyczne pokoje. Miejsce jest wyjątkowe. Obejmuje część gór Mantiqueira oraz spory odcinek rzeki Paraiba. Zresztą zobaczcie sami.








Mieliśmy możliwość doświadczenia brazylijskiej wiejskiej przyrody. Same zdjęcia tego nie oddadzą, więc zamieszczam poniżej dwa nagrania do odsłuchania. Jedno wieczorne i jedno o świcie. Wszystkie dźwięki wydają zwierzęta. To "uderzanie" to żaby albo żółwie. Niestety nie oddaje to w pełni bogactwa otaczającej przyrody, jej zapachu, ciepła i wilgoci, latających o zmierzchu olbrzymich świetlików, modliszek czy gekonów. Spróbujcie to sobie jednak wyobrazić...


O świcie....





I o zmierzchu....




środa, 11 listopada 2015

Akcenty niepodległościowe






Staraliśmy się na nasz skromny sposób uczcić Święto Niepodległości. Ale tak na wesoło. Ciocia Ula kazała dzieciom puścić bajkę na ten temat. Hela oglądając bała się piekielnie wojny. Mam nadzieję, że nie będzie miała traumy...

Lolo natomiast zapuścił sobie mango-wąsy a la Wałęsa - specjalnie na tę okazję. Pomyliło mu się z 13 grudnia ewidentnie.