Zwiedzanie Rio z dziećmi z pewnością nie jest tym samym, co zwiedzanie Rio bez dzieci.
W tym drugim przypadku jest dużo więcej możliwości jak mniemam. I jest to znacznie bardziej niebezpieczne. I ze względu na pokusy i ze względu na caipirinię. To drink narodowy. Przepis: wrzuć kilka pokrojonych limonek do szklanki, rozgnieć wraz z cukrem trzcinowym, dorzuć nieco lodu i zalej to wszystko cachacą (czytaj: kasziasa -narodowy bimber w wersji mniej lub bardziej niemożliwej do przełknięcia). Jak można się domyślić- wypijasz po prostu szklankę bimbru. Pycha? Jak się czujesz na drugi dzień? Wszystko oczywiście zależy od ilości. Jak zawsze. Po dużej ilości znacznie wzrasta prawdopodobieństwo, że twój portfel zmieni właściciela, o ile nie nerka...
My mieliśmy Rio BEZ caipirini. Za to mieszkaliśmy tuż przy Copacabanie- czterokilometrowej plaży- ikonie Rio.
Wzdłuż niej ciągnie się promenada wyłożona płytkami w charakterystyczny motyw fal. Przy niej kawiarnie, czynne w dzień i w nocy, ogólnie dostępne boiska do nogi, siatkówki oraz gry plażowej podobnej do siatkówki, z tą różnicą, że piłkę można odbijać wszystkim z wyjątkiem ręki (barkiem już tak). Fale oceanu są tam idealne do surfingu, co oznacza, że mocno nas poniewierały.
Istniały tam również rzeźby z piasku strzeżone i konserwowane przez ludzi z faweli. Za drobną opłatą można ich było w tym wesprzeć i zrobić sobie zdjęcie. Tu motyw świąteczny.
Dzieci oczywiście nie chciały schodzić z plaży, co przypłaciliśmy przypaleniem mimo kremu z filtrem 30 i przeważnie pochmurnej pogody. Ponoć to tutaj normalne zjawisko.
Wybraliśmy się także, by zobaczyć sławnego Chrystusa Zbawiciela (a la ten w Świebodzinie...), ale brazylijska biurokracja, system oraz chmury skutecznie nam to uniemożliwiły. Mimo że kasy były otwarte, kolejka jeździła zgodnie z rozkładem, a jakichś dziesięciu pracowników chodziło i się uśmiechało, to nie mogli nam sprzedać biletu. Ani w kasie (system padł), ani przez komórkę (mogliśmy kupić jedynie na za tydzień), a pieniędzy nikt od nas nie chciał wziąć. Tak właśnie działa miasto na kilka miesięcy przed olimpiadą. A przepraszam, dokończyli jedną inwestycję. Wybudowali długie ekrany wzdłuż drogi z lotniska do centrum, by zasłonić wszechobecne i brzydkie fawele (slamsy). Takie rozwiązanie. Czego nie widać to nie istnieje? Miałam wrażenie, że centrum z pięknymi kolonialnymi pałacami, wysokimi kamienicami (np. na 12 pięter), portem i uroczą Lapą pełną klubów z sambą, oblane jest fawelami, które wciskają się w każdą wolną przestrzeń. Widok śpiących na ulicy kilkunastoletnich chłopców ewidentnie naćpanych nikogo tu nie rusza. To ta paskudna twarz Rio.
![]() |
Za drzewami Copacabana. Na wzgórzu fawele. Za chmurami Chrystus Zbawiciel. |
Była też piękna. Plaże, góry, ogród botaniczny, jakiś taki luz tutejszych ludzi. Pao de Acucar. Dosłownie "bochenek cukru" - kolejny symbol miasta. Tam udało nam się wjechać kolejką, choć panorama miasta nam tylko mignęła i schowała się za zasłoną chmur. W końcu mamy tu najbardziej deszczowy miesiąc w roku. Jest to dość strome wzgórze leżące u wejścia do portu. Mam takie podejrzenie, że jego nazwa to symbol marzenia, z którym ludzie z Europy wyruszali na ten daleki i nieznany ląd - zarobić na chleb. Możliwe że na trzcinie cukrowej. Stąd taki słodki chleb. A ten właśnie port był bramą do Ameryki Południowej. Na zdjęciu z Copacabany górę widać w tle.
Byliśmy również w restauracji"Marius"- która specjalizowała się we wszelkich morskich stworzeniach. Olek i Weronika jedli np. jeżowca, homara, ostrygi. Była to restauracja typu rodizio. Jest to tu dość popularne. Oznacza, że płaci się stałą cenę za kolację. Jest bar sałatkowy z mnóstwem przystawek na zimno, ryżem, sałatami i fasolą (to musi być zawsze), a oprócz tego kelnerzy chodzący od stołu do stołu z tacą danej ryby, langustą, czy innym stworzeniem i częstujący wybranym kawałkiem. W ten sposób można spróbować przeróżnych rzeczy, albo wybrać to co jest twoim przysmakiem.
Ale to, co mi najbardziej zapadło w pamięci to wystrój lokalu. Czułam się tam jak w zatopionym pirackim statku, albo jakiejś podwodnej krainie. Z sufitu zwisały najdziwniejsze przedmioty (miałam obawy czy żeliwne elementy statków nie spadną mi na głowę...)
A ubikacja była nieco makabryczna: stare lalki i misie na suficie jak w jakimś horrorze.
Podłoga wysypana ziarnami kawy. Zlewy drewniane z mnóstwem kamyczków w środku.
Zastanawiało mnie jak oni to sprzątają...
No i desery - wyborne jak to w Brazylii.
Wieczorami, gdy dzieci zasypiały, siadaliśmy na dachu naszego apartamentu, przerobionym na mały taras i podziwialiśmy miasto z góry. A wszystko to w klimacie mocno świątecznym z Chrystusem w tle...
***
Muszę się pochwalić. Pierwsze selfie naszego syna gdy lecieliśmy do Rio.
A tu męskie sprawy. Fort.
I zdjęcie, które nie wiemy jak nazwać, ale ma w sobie jakąś nostalgię. Czekamy na propozycje tytułu ;-)
Na koniec coś dotyczącego sławnego kultu ciała w Rio - reklama maszynki do golenia całego ciała, a w tle biegacze.