środa, 6 kwietnia 2016

Ciocia Gosia, Paraty i Brazylijskie góry

Nareszcie przyjechała do nas ciocia Gosia, czyli moja siostra z Irlandii, która przywiozła nam różne pyszności własnej roboty (kozi ser, marmoladę z pomarańczy i pyszny sok z kwiatu czarnego bzu). O dziwo nie pokłóciłyśmy się ani razu czym przerwałyśmy długoletnią rodzinną tradycję, ale niech tam... Gosia potrzebowała odpoczynku, więc nie robiliśmy żadnych ekstremalnych rzeczy.



Najpierw pojechaliśmy w góry, które przypominają nieco Polskie Tatry. Różnią się jedynie roślinnością -fuksje i begonie które hodujemy w doniczkach tu spokojnie porastają zbocza. No i udogodnieniami dla turystów: wjeżdżasz sobie autem spokojnie na wysokość 2300 m n.p.m., zostawiasz auto na parkingu z obsługą i dalej możesz spokojnie wędrować, tylko jeśli nie wrócisz do 17.00 to płacisz karę. Szlaki są jednodniowe, więc jest to do zrobienia, a kara jest pewnie za to, że pracownicy będą musieli na ciebie czekać.


Nie zdecydowaliśmy się, by wchodzić na najwyższe Argulhas Negras (2791), bo obawialiśmy się, że potrzebny jest sprzęt wspinaczkowy (ale nie) i wybraliśmy nieco niższe Plateiras (2548) zwieńczone stromymi skałami, obok których był też olbrzymi kamienny żółw.


Byliśmy z Olkiem jedynymi wędrowcami tego dnia. Spotkaliśmy jedynie małe żabki, które były chronione w tym rezerwacie.


Gosia z dzieciakami w tym czasie wypoczywali w Gościńcu Wilków (Pousada dos Lobos - w końcu siostry Wilkowskie) zmęczeni po wycieczce poprzedniego dnia. Wtedy wybraliśmy się na spacer po okolicy i chcieliśmy dojść do wodospadów, ale że mapy w tym kraju są raczej poglądowe i nie grzeszą dokładnością, więc nie wiedzieliśmy ile nam to zajmie. Od miejscowych dowiedzieliśmy się że ok 2h.


Po drodze przyłączył się do nas duży brązowy labrador, którego Gośka ochrzciła Fernando (dla niej to archetypowe imię brazylijskie) i który towarzyszył nam cały dzień odganiając inne psy, kąpiąc się w rzece, jedząc z nami kanapki i śpiąc na kocu z dziećmi.


Po drodze spotykaliśmy krowy i konie, które zupełnie wolno pasły się przy drodze, albo osiołka, który transportował mleko. Podejrzewamy że zamiast mleka dowoził już masło...








Na koniec, po sześciu godzinach wycieczki, gdy okazało się że do wodospadów jest jeszcze kawał drogi, a wszyscy padają już ze zmęczenia, Olek złapał z Lolem stopa i pojechali po nasze auto. Nie chcieliśmy by pies musiał sam wracać do domu, więc zaprosiliśmy go do bagażnika, z czego skrzętnie skorzystał i ociągając się wysiadł przy swoim domu.


Wieś ta, czy raczej osada, była nietypowa. Położona na wysokości 1700 m n.p.m. na skraju Parku Narodowego Itataia. Żeby tam dojechać przez kilkanaście kilometrów wspinaliśmy się i zjeżdżaliśmy nieutwardzoną wąską dróżką pełną zakrętów i stromych podjazdów. Całe szczęście, że nie obiliśmy podwozia. Miejscowi z tego względu wszyscy jeździli garbusami (?) albo wierzchem na mułach. Tu parking przy kościele.


Podejrzewamy, że garbusy były łatwe w naprawie, bo nie miały za wiele elektroniki w sobie. Wyglądało to cudownie! Nasz gościniec miał klimat starego schroniska górskiego, a jedynym wilkiem okazał się stary wyleniały wilczur.



Po kilku dniach z chłodnymi wieczorami, przenieśliśmy się nad ocean do Paratów (Parati). To stare kolonialne miasteczko, które kiedyś było portem skąd złoto i kawę z wnętrza lądu wysyłano statkami do Portugalii. Obecnie jest uroczym turystycznym miejscem, choć do plażowania nie polecam, gdyż dno morskie przy brzegu jest piaszczysto-gliniaste, co nie jest ani przyjemne w dotyku ani nie wygląda dobrze.


 Za to mieliśmy okazję obserwować tam ciekawe zjawisko. Dwa razy w miesiącu (w czasie nowiu i pełni) ulice zalewane są przez morze, co nieco utrudnia poruszanie się autami. Tu widać to samo miejsce po upływie godziny.








W poszukiwaniu pięknych plaż przenieśliśmy się więc kilka kilometrów dalej na północ do Trinidade małej hipisowskiej mieściny. Tam było naprawdę pięknie.


Może pełne ryb i krabów, powietrze ciepłe, nocą gwieździste niebo nad nami, a ludzie wyluzowani i przyjemni. W pobliżu było kilka plaż bardziej dzikich (bo w parku narodowym), do których można było dojść leśnymi ścieżkami.






No a z Gośką podziwialiśmy wszelkie możliwe stworzenia.


Sępy rozrywające rybę.

Biała czapla


Dzieci w piaskowym aucie.

Po drodze do domu rzuciliśmy okiem na Ubatubę. Stał tam prawdziwy szkielet wieloryba, którego ocean wyrzucił w tym miejscu na plażę.


No i była tam również sama plaża (nie jedna zresztą...), nieco przepełniona i w stylu ulubionym przez Brazylijczyków: siedzimy na plastikowych krzesełkach przy stoliku i wcinamy coś popijając piwko, a wokół setki osób robią to samo... Cudo. Ale plaża piękna i nawet surferzy śmigali na deskach.


Kiedy wróciliśmy do Sao Paulo udało nam się jeszcze obejrzeć Kapibary, zamieszkujące rodzinami brzegi rzek. Tego tutaj zobaczyliśmy na terenie uniwersyteckiego toru kajakowego. Jest cudowny! Dla mnie to połączenie wiewiórki z zającem i świnią. Są największymi gryzoniami na świecie.


A ciocia Gosia przemyciła do siebie dużo pysznego tutejszego jedzenia i kilka roślin. Cieszę się że byłaś siostra!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz