piątek, 30 września 2016

Salvador, Bahia

Wyruszyliśmy do kolejnego stanu Brazylii - Bahia, jeszcze bardziej na północ od Espirito Santo. Zaledwie 1962 km od Sao Paulo...  Jest tu zdecydowanie cieplej, a ocean jakby dzikszy. Ludzie też bardziej gorącokrwiści, wyluzowani i uśmiechnięci. Mówi się że to najbardziej afrykański stan. Prawdopodobnie dlatego, że jego stolica - Salvador była przez 300 lat centrum handlu niewolnikami.


Kobiety są tu piękne i duże, co jeszcze bardziej podkreślają ich tradycyjne białe rozkloszowane suknie, często haftowane oraz białe lub kolorowe turbany. Ta pani akuratnie żyje z pozowania do zdjęć.


W tle widać Pałac Rio Branco, dawną siedzibę rządu, gdy Salvador był pierwszą stolicą Brazylii. Gdy cukier stracił wartość na rzecz kawy stolicę przeniesiono do Rio, a nie tak dawno do Brasilii.



Na tym zdjęciu pałac jest u góry, a na poziom morza i portów zjeżdża się słynną windą (Elevador Lacerda). Zaraz obok jest tutejsze Mercado, czyli rynek pod dachem, obecnie oferujący jedynie pamiątki dla turystów: kolorowe chusty (jak ta w której jest Helena poniżej), bahiańskie suknie i instrumenty do capoeiry (tutejszej sztuki walki i tańca) np. berimbau. Na filmie (który pokaże się w drugim oknie, gdy klikniesz w podświetlone słowo "capoeira" ) to ten, który składa się z kija, struny i półkolistej skorupy).



Centrum miasta jest bardzo urokliwe. Z mnóstwem zabytkowych kościołów, kolorowymi kamienicami i budynkami z czasów kolonialnych - jednymi z najlepiej zachowanych w Ameryce Południowej. To Pelourinho.


I choć wszyscy przestrzegali nas przed czekającymi nas tu kradzieżami i napadami, to oprócz paru ćpunów w centrum, miasto to sprawia wrażenie nieco leniwej mieściny (niecałe 3 miliony ludzi). Sami mieszkańcy zaś śmieją się, że jeśli Salvador jest niebezpieczny to Sao Paulo jest centrum przestępczości!



Zwiedziliśmy perłę tutejszego baroku Kościół i Zakon Franciszkański, słynący z przepięknych mozaik sprowadzanych z Portugalii oraz takiej ilości złota, że idea franciszkańska ginie tu w odmętach przepychu. Nie wspominając o tym, że fundatorami byli ludzie którzy dorobili się dzięki niewolniczej pracy innych na plantacjach trzciny cukrowej lub w kopalniach diamentów.

Kościół św. Franciszka z zewnątrz


Fragment wnętrza.


Jest tu dużo przyjemnych knajpek, galerii, muzeów. Ale jak to z dziećmi: jedzenie, picie, jedna rzecz do zwiedzania i koniec.


Bo jak przegniemy, to jest tak:



Nie mieszkaliśmy w samym Salvadorze, lecz 30 km na północ w małej rybackiej miejscowości Arembepe. Plaże były tam szerokie i o tej porze roku puste, słynące z tzw. Naturalnych Basenów tworzących się przy odpływie dzięki nabrzeżnym skałom. Dzieciaki uwielbiały się w nich taplać, a Hela bez strachu nurkowała!


Spokojna woda basenów kontrastowała z rozbijającymi się na barierze skał falami. Robiło to niesamowite wrażenie! Jak na zdjęciu powyżej.
Baseny te, dzięki ciepłej i płytkiej wodzie, obfitowały w żyjątka. Rybki, które albo zlewały się z dnem albo były neonowo niebieskie, jak te dwie:


Kraby:


i ryby, które można było kupić prosto od rybaków. Ta tutaj to ryba czerwona. Bardzo tam popularna i według Olka bardzo smaczna.


Rybacy łowili z kutrów lub wędrując po plaży z sieciami, jak ten tu człowiek:


Pojechaliśmy jeszcze 30 km bardziej na północ do Praia do Forte. To taki typowy resort dla turystów. Chcieliśmy podglądać wieloryby. Niestety nie udało nam się zobaczyć żadnego z tych gigantycznych ssaków...
Za to spróbowaliśmy typowego bahiańskiego jedzenia, sprzedawanego na ulicy przez lokalne kobiety. Jedzenie tu nareszcie jest ostre! No i bardzo afrykańskie.


W tle widzicie bułki z fasoli smażone w głębokim oleju palmowym. Do środka można dać ostrą pastę, sos z krewetek i mleczka kokosowego, gulasz rybny oraz kilka innych dodatków bardziej warzywnych do wyboru. Nazywa się to Acarajé [czyt. akaraże]. Taki lokalny (zachodnioafrykański) burger. Lolowi smakowało bardzo, Heli nieco mniej...


Innym tutejszym przysmakiem jest Moqueca [czyt. mokeka], czyli coś pomiędzy gulaszem a zupą. Najczęściej z owocami morza lub rybami. Mnie udało się ją zjeść w wersji wegetariańskiej w cudownie smacznej restauracji  "Mar Aberto" ["Otwarte Morze"] w Arembepe. Z pomidorami i mleczkiem kokosowym. Pycha!
A tu szaleństwa na bajecznych plażach Arembepe:


Bieganie jak kaczuszki za kaczorem...



 itd...


A i jeszcze Projekt Tamar - rozsiane wzdłuż wybrzeża punkty chroniące żółwie morskie, by mogły spokojnie rozmnażać się na plażach i by ich maleństwa bezpiecznie wróciły do oceanu. Bardzo zacne.


Mimo, że ośrodek Tamar w Arembepe był zamknięty, wpuszczono nas i mogliśmy towarzyszyć  żółwiom w ich kolacji, szczególnie temu powyżej. Obejrzeliśmy też skorupy żółwi, które już odeszły z tego świata:


Uwielbiam to miasteczko. Jego spokój, to że ludzie wciąż żyją tu z morza i ryb a nie tylko turystów. To, że nie ma tu taksówek samochodowych tylko motorowe, więc żeby dotrzeć do wynajętego mieszkania dosiedliśmy się do naszych zakupów, które miały dowóz gratis z marketu starym  rozgruchotanym busem. Dzikie małpki i dzikie konie.


 Ocean o świcie...


I o zachodzie słońca....


To znów jedynie promil tego, co można zobaczyć w Bahia - stanie dwa razy większym powierzchniowo od Polski. Są tu i kopalnie diamentów, góry, plaże, wodospady, miejsca kultu w tym afrykańskiej religii Candoblé, będącej czymś na pograniczu magii. Tu możecie zobaczyć jak wyglądają przykładowe rytuały Candoblé: https://www.youtube.com/watch?v=IwCcen5KLbA.
Są też leniwce, pancerniki i inne zwierzaki, ale to już następnym razem...


piątek, 16 września 2016

Sierpniowy miszmasz - czyli idzie ku wiośnie...

Zima powoli odchodzi. Rzeką spływa kra i świat się budzi do życia...


Żartowałam oczywiście. To nie kra, tylko gęsta obrzydliwa piana na rzece Tiete. Tej samej, która sunie raczej niż płynie przez Sao Paulo. Oficjalnie to najbrudniejsza rzeka w tym kraju. Choć ponoć 400 km dalej na zachód jest tak czysta, że ludzie się w niej kąpią.

Sierpień nam minął szalenie szybko. Na wielu drobnych wypadach za miasto.
Byliśmy w Parku Juquery [czyt. Żukery] na obrzeżach miasta. Klimat pustynny, zagrożenie pożarowe najwyższe. Mnóstwo rowerzystów.



Dzieci dzielnie śmigały na swych pojazdach:



Lolo uparł się, że wieża przeciwpożarowa to rakieta i za wszelką cenę chciał nią polecieć!


Innym razem wybraliśmy się do Itu - miasta na zachód od SP. Jego główną atrakcją są rzeczy duże. Taki kompleks prowincjonalnej mieściny. Na przykład ta budka telefoniczna:


A w okolicy (raczej przemysłowej - stąd wspomniana rzeka) odwiedziliśmy Czekoladową Fazendę (Fazenda do Chocolade), która w nowych czasach zarabia bardziej na rozrywce niż rolnictwie.
Jest tu mini zoo. Z taką oto brazylijską kurką, która jest na wszystkich ściereczkach kuchennych:



Z pawiami i papugami, końmi i ... traktorem, na którym Lolo spędził chyba godzinę:


Sama fazenda była bardzo stara i piękna.


Przetwarzano tam kakao i kawę. Tu widać maszynę do prażenia tej drugiej:


No i przyjechał do nas w końcu wujek Bartek (brat Olka). Dzieci szaleją.



Wujek próbował surfowania. No i my troszeczkę też.


Nad morzem było pięknie:



Czasem dziwnie:

A czasem świat się jakby rozmazywał...


Nasi mężczyźni na galowo z okazji urodzin Bartka w restauracji zbudowanej pod gigantycznym fikusem (w tle widać jego gałęzie):


I jeszcze taki polonijny akcent. Msza polska w kościele (Kościół Matki Boskiej Wspomożycielki Wiernych, rua Tres Rios 75), którego jeden z bocznych ołtarzy jest cały polski i w którego podziemiach odbywają się spotkania Polonii. Msza była po portugalsku z wstawkami polskimi. Jak księdzu wyszło. Wierni znali polski już raczej słabiutko.


A na koniec moje ulubione saopaulańskie skrajności. Centrum miasta. Chłopak w swojej sypialni na skrzyżowaniu:


Park. Pies z diamentami przyklejonymi na głowie:


Takie to miasto jest. A tu połączenie skrajności. Wiosenny kasztan i "nosek klonowy" w jednym (rozmiar grande) znaleziony w drodze do przedszkola: