Kobiety są tu piękne i duże, co jeszcze bardziej podkreślają ich tradycyjne białe rozkloszowane suknie, często haftowane oraz białe lub kolorowe turbany. Ta pani akuratnie żyje z pozowania do zdjęć.
W tle widać Pałac Rio Branco, dawną siedzibę rządu, gdy Salvador był pierwszą stolicą Brazylii. Gdy cukier stracił wartość na rzecz kawy stolicę przeniesiono do Rio, a nie tak dawno do Brasilii.
Na tym zdjęciu pałac jest u góry, a na poziom morza i portów zjeżdża się słynną windą (Elevador Lacerda). Zaraz obok jest tutejsze Mercado, czyli rynek pod dachem, obecnie oferujący jedynie pamiątki dla turystów: kolorowe chusty (jak ta w której jest Helena poniżej), bahiańskie suknie i instrumenty do capoeiry (tutejszej sztuki walki i tańca) np. berimbau. Na filmie (który pokaże się w drugim oknie, gdy klikniesz w podświetlone słowo "capoeira" ) to ten, który składa się z kija, struny i półkolistej skorupy).
Centrum miasta jest bardzo urokliwe. Z mnóstwem zabytkowych kościołów, kolorowymi kamienicami i budynkami z czasów kolonialnych - jednymi z najlepiej zachowanych w Ameryce Południowej. To Pelourinho.
I choć wszyscy przestrzegali nas przed czekającymi nas tu kradzieżami i napadami, to oprócz paru ćpunów w centrum, miasto to sprawia wrażenie nieco leniwej mieściny (niecałe 3 miliony ludzi). Sami mieszkańcy zaś śmieją się, że jeśli Salvador jest niebezpieczny to Sao Paulo jest centrum przestępczości!
Zwiedziliśmy perłę tutejszego baroku Kościół i Zakon Franciszkański, słynący z przepięknych mozaik sprowadzanych z Portugalii oraz takiej ilości złota, że idea franciszkańska ginie tu w odmętach przepychu. Nie wspominając o tym, że fundatorami byli ludzie którzy dorobili się dzięki niewolniczej pracy innych na plantacjach trzciny cukrowej lub w kopalniach diamentów.
Kościół św. Franciszka z zewnątrz |
Fragment wnętrza. |
Jest tu dużo przyjemnych knajpek, galerii, muzeów. Ale jak to z dziećmi: jedzenie, picie, jedna rzecz do zwiedzania i koniec.
Bo jak przegniemy, to jest tak:
Nie mieszkaliśmy w samym Salvadorze, lecz 30 km na północ w małej rybackiej miejscowości Arembepe. Plaże były tam szerokie i o tej porze roku puste, słynące z tzw. Naturalnych Basenów tworzących się przy odpływie dzięki nabrzeżnym skałom. Dzieciaki uwielbiały się w nich taplać, a Hela bez strachu nurkowała!
Spokojna woda basenów kontrastowała z rozbijającymi się na barierze skał falami. Robiło to niesamowite wrażenie! Jak na zdjęciu powyżej.
Baseny te, dzięki ciepłej i płytkiej wodzie, obfitowały w żyjątka. Rybki, które albo zlewały się z dnem albo były neonowo niebieskie, jak te dwie:
Kraby:
i ryby, które można było kupić prosto od rybaków. Ta tutaj to ryba czerwona. Bardzo tam popularna i według Olka bardzo smaczna.
Rybacy łowili z kutrów lub wędrując po plaży z sieciami, jak ten tu człowiek:
Pojechaliśmy jeszcze 30 km bardziej na północ do Praia do Forte. To taki typowy resort dla turystów. Chcieliśmy podglądać wieloryby. Niestety nie udało nam się zobaczyć żadnego z tych gigantycznych ssaków...
Za to spróbowaliśmy typowego bahiańskiego jedzenia, sprzedawanego na ulicy przez lokalne kobiety. Jedzenie tu nareszcie jest ostre! No i bardzo afrykańskie.
W tle widzicie bułki z fasoli smażone w głębokim oleju palmowym. Do środka można dać ostrą pastę, sos z krewetek i mleczka kokosowego, gulasz rybny oraz kilka innych dodatków bardziej warzywnych do wyboru. Nazywa się to Acarajé [czyt. akaraże]. Taki lokalny (zachodnioafrykański) burger. Lolowi smakowało bardzo, Heli nieco mniej...
Innym tutejszym przysmakiem jest Moqueca [czyt. mokeka], czyli coś pomiędzy gulaszem a zupą. Najczęściej z owocami morza lub rybami. Mnie udało się ją zjeść w wersji wegetariańskiej w cudownie smacznej restauracji "Mar Aberto" ["Otwarte Morze"] w Arembepe. Z pomidorami i mleczkiem kokosowym. Pycha!
A tu szaleństwa na bajecznych plażach Arembepe:
Bieganie jak kaczuszki za kaczorem...
itd...
A i jeszcze Projekt Tamar - rozsiane wzdłuż wybrzeża punkty chroniące żółwie morskie, by mogły spokojnie rozmnażać się na plażach i by ich maleństwa bezpiecznie wróciły do oceanu. Bardzo zacne.
Mimo, że ośrodek Tamar w Arembepe był zamknięty, wpuszczono nas i mogliśmy towarzyszyć żółwiom w ich kolacji, szczególnie temu powyżej. Obejrzeliśmy też skorupy żółwi, które już odeszły z tego świata:
Uwielbiam to miasteczko. Jego spokój, to że ludzie wciąż żyją tu z morza i ryb a nie tylko turystów. To, że nie ma tu taksówek samochodowych tylko motorowe, więc żeby dotrzeć do wynajętego mieszkania dosiedliśmy się do naszych zakupów, które miały dowóz gratis z marketu starym rozgruchotanym busem. Dzikie małpki i dzikie konie.
Ocean o świcie...
I o zachodzie słońca....
To znów jedynie promil tego, co można zobaczyć w Bahia - stanie dwa razy większym powierzchniowo od Polski. Są tu i kopalnie diamentów, góry, plaże, wodospady, miejsca kultu w tym afrykańskiej religii Candoblé, będącej czymś na pograniczu magii. Tu możecie zobaczyć jak wyglądają przykładowe rytuały Candoblé: https://www.youtube.com/watch?v=IwCcen5KLbA.
Są też leniwce, pancerniki i inne zwierzaki, ale to już następnym razem...