Sao Paulo ma wiele twarzy. Za bardzo przyzwyczaiłam się do tej pięknej i zapomniałam o tej drugiej. A przecież istnieje. Tuż za rogiem.
Przypomniałam sobie o niej przy okazji Święta Imigrantów, które odbywało się niedawno w Muzeum Imigracji. Mieści się ono w Domu Imigrantów, który został zbudowany w 1887 roku aby przyjmować napływające fale ludzi z całego świata. Od 38 lat nie pełni tej funkcji, a od 21 odbywa się tam doroczne święto wszystkich właściwie ludzi, którzy tworzyli i tworzą ten kraj.
Budynek robi wrażenie. Z okazji święta odbywały się występy zespołów różnych narodowości. My oglądaliśmy egipskie i argentyńskie. Dzieci były zachwycone! Choć wyglądało to przedziwnie, gdy w zespole z Egiptu występowała matrona słusznych rozmiarów o ewidentnie japońskiej twarzy.
Bardziej niż występy, publiczność doceniała kulinarne ciekawostki, które można było popróbować w niezliczonych stoiskach z całego niemalże świata. My jedliśmy libańskie falafele, koreańskie parówki w tempurze, indyjskie samosy, rosyjskiego pieroga na słodko i przepyszne litewskie ciasta!
Było też oczywiście polskie jedzenie:
Zapiekanki, kremówki wadowickie i pierogi, które robiły furorę np wśród koreańskich znajomych Weroniki.
Tu z Juną z kursu portugalskiego.
Było też na przykład jedzenie z Kongo, ale spróbujemy je już następnym razem.
W nastroju było coś jednoczącego. Każdy był inny i miał tu swoje miejsce. I taka jest w pewnym sensie Brazylia. Nasze blondasy wydawały się tam najbardziej inne. Pewien stary Rosjanin w koszuli i futrzanej czapie zaczął coś do Helenki mówić z rozczuleniem głaszcząc ją po głowie. Kogoś mu przypominała.
Ale mi nie dawało spokoju to, co zobaczyłam, zanim weszłam na tę zamkniętą przecież imprezę. Jadąc autem widzieliśmy ludzi mieszkających na ulicy, których jedynym dachem był skrawek plandeki przyczepiony do muru. Te pseudo-namioty ciągnęły się wzdłuż całej ulicy, pod mostami, na skwerach. Ludzie bez pracy i prawa pobytu. Na zdjęciu poniżej nie widać tego tak wyraźnie. Ale spróbujcie to sobie wyobrazić, tam w głębi pod murem:
Gdy w końcu zaparkowaliśmy auto, zobaczyliśmy mnóstwo biednych ludzi siedzących pod murami Domu Imigrantów. Z całym dobytkiem, który nie był duży, siedzieli, bili się między sobą i czekali na coś. Może na resztki jedzenia, które zostaną po święcie? A zaraz obok zaczynała się kolejka do wejścia, w której stali ci legalni, na tyle zasobni by kupić zapiekankę czy sushi. Ten kontrast mnie poraził.
Ale wkrótce zrozumiałam dlaczego jest tu tylu nielegalnych imigrantów, gdy próbowaliśmy uzyskać RNE (tutejszy PESEL). Straszyli nas biurokracją i mieli świętą rację. Zdobycie RNE pozwala tu istnieć, tzn tylko z nim można założyć konto w banku, mieć ubezpieczenie, kupić telefon z kartą, wynająć mieszkanie itd. Bez niego nie ma szans. Jak nam się udało już prawie rok żyć tu bez niego? Bo mamy to wszystko zarejestrowane na inne osoby. Na nas nie ma nic. Nie istniejemy w rejestrze. A zdobycie RNE jest prawie niewykonalne. Po przebojach z otrzymaniem czasowej wizy, udaliśmy się na Policję Federalną. Erika już wcześniej telefonicznie dowiadywała się o wymagane dokumenty. Kiedy tam dotarliśmy, okazało się, że nie powiedzieli jej o wszystkich, ponieważ NIE WOLNO im udzielać takich informacji przez telefon, a na stronie internetowej również nie ma takiej informacji. Musieliśmy więc przyjechać tam kolejny raz, ale najpierw trzeba było umówić termin. Zrobiliśmy to. Po dwóch tygodniach wróciliśmy z jak nam się wydawało wszystkim. Wtedy się okazało, że pani rejestrująca termin pomyliła się i dała mi tę samą godzinę co Olkowi, ale... następnego dnia. Poza tym Olek miał zdjęcia o 3 mm za szerokie i nie można ich było przyciąć! Zrobił nowe, dostanie RNE, ale jeszcze tylko opłata, a tu bank działał do 16.00, a była 16.15. I tak to się toczyło. Trzeba zapłacić karę za cały nielegalny pobyt (8 reali za dzień), odciski palców, wszędzie odrębne kolejki, kolejne dni. Pani z okienka zamiast udzielać informacji, odsyłała do ludzi z kolejki, którzy siedzieli tam od dawna i stali się ekspertami. Kafka! Bez perfekcyjnego portugalskiego, masy wolnego czasu i pewnych zasobów finansowych nie ma szans! Wielu ludzi nie stać na to lub nie wiedzą jak to zrobić i mieszkają pod mostami...
Ot równość i wolność!
A na koniec taki przyjemny akcent. Poszliśmy na zebranie rodzicielskie w grupie Heli. Pani z dziećmi prezentowała to wszystko co robili w ciągu tego semestru. I jakoś im tak wyszło, że poznawali inne kultury i języki. Pierwszy to tupi- guarani, język rodowitych Indian, których życie i zwyczaje zgłębiali. Byli nawet na wycieczce w indiańskiej wiosce, uczestniczyli w tańcach i tym podobnych rzeczach. Po Indianach pozostały właściwie tylko nazwy: miejsc, miasteczek, owoców, zwierząt. Tylko one się zachowały np. abacaxi to ananas po portugalsku, a pipoca to popcorn.
No a drugi język i kultura to polski! Tak jak Helenka nauczyła się mówić po portugalsku, tak i dzieci zapamiętały wiele polskich słów, poznały dzięki nam troszkę kultury i polskiego jedzenia. A oto tego efekt:
Nie przesadzę, jeśli napiszę, że większość w przedszkolu wie, że "pa pa" to to samo co "tchau tchau", a obiad to almoco.
Świat zmienia nas, ale i my zmieniamy świat!
Tchau!
środa, 29 czerwca 2016
wtorek, 28 czerwca 2016
Pedra Azul w Stanie Espirito Santo
Jak to z dziećmi, zwiedzamy Brazylię powoli. Ostatnio postanowiliśmy polecieć trochę dalej do Espirito Santo czyli do Ducha Świętego... To taki Stan na północ od Rio de Janeiro, o którym mało kto słyszał nawet w Brazylii, a w przewodniku jego opis zajmuje zaledwie pół strony. Głównie jest o tym, że osiedlili się tam Szwajcarzy i Niemcy, czego skutkiem jest kiczowata, przypominająca tyrolską, architektura, która kontrastuje z tropikami. I w gruncie rzeczy mają rację. Co równie ciekawe, prawie nikt tam nigdy nie był. Na przykład żaden z pracowników Olka.
Przylecieliśmy wieczorem, więc całe piękno tego kawałka kraju pozostało dla nas niewidoczne, aż do świtu, gdy naszym oczom ukazał się taki widok:
Pedra Azul czyli Błękitna Skała, znajduje się jakieś 130km od stolicy stanu - Vitorii. Swą nazwę zawdzięcza porostom, które sprawiają, że wraz ze zmieniającym się światłem, zmienia swe barwy. Dominuje ponoć niebieski, choć dla mnie bardziej zielony (nie zdziwiłabym się, gdyby to jakiś facet pomylił kolory...). Z bliska wygląda tak:
Jej szczyt sięga 1822 m n.p.m. i jest jednym wielkim kawałkiem skały (głównie granitu). Tę odstającą część po prawej stronie nazwano jaszczurką (wspina się ewidentnie na ścianę), a w jej okolicach żyje mnóstwo jaszczurek wygrzewających się na słońcu. Jak ta:
Lolo uparcie twierdził, że to żaba. A nasze przekonywanie go, że to przecież jaszczurka, dało tyle, że widząc kolejną wołał "O! żabaszczurka!" i tak już zostało...
W porównaniu do stanu Sao Paulo, gdzie wszystko jest większe, żeby pomieścić tę masę narodu żyjącą tam, tu życie toczy się jakby spokojniej, mniej jest turystów i wszystko na taką normalną skalę. Ludzie spokojni i choć początkowo nie mogliśmy za nic zrozumieć ich akcentu (jakby zaciągali po biłgorajsku), to w końcu się przyzwyczailiśmy. No może fakt, że nie zatrzymywali się na czerwonych światłach nieco nas niepokoił.
W Parku Narodowym Pedra Azul są trzy trasy. Jedna na szczyt, ale trzeba mieć liny i cały sprzęt wspinaczkowy. Druga na naturalne baseny wydrążone w skale, ale tam wpuszczają od ósmego roku życia, bo idzie się stromo po skale. I w ten sposób pozostała nam trzecia opcja, prawie płaska u podnóża skały. Podczas gdy Weronika wspinała się na "baseny", my próbowaliśmy przekonać dzieciaki, by przeszły tym trzecim szlakiem. Nie było to łatwe!
Ścieżkę, którą idzie się jakieś 30 minut spacerkiem, my pokonaliśmy w trzy godziny i Wera musiała na nas czekać. Ale było pięknie! Widzieliśmy panoramę okolicy, bromelie i orchidee porastające skalną ścianę, żabaszczurki, drzewo tytoniowe, które jest odporne nawet na ogień, a przede wszystkim wygrzewaliśmy się w słońcu. Tak zwlekaliśmy, że w końcu strażnik po nas przyszedł, bo zamykali już park.
Kolejnego dnia, dzieciaki bez szmerów pozwoliły mi i Olkowi pójść na skalne baseny. Nawet nas wyganiały szybko, żebyśmy przypadkiem nie wpadli na pomysł, by zabrać je ze sobą.
Zaraz jednak okazało się, że nie możemy wejść, bo trzeba się było wcześniej osobiście zapisać na listę. Ale, że kilka osób nie przyszło, więc nas wpuszczono. Potem czekaliśmy, aż wszyscy Brazylijczycy się zbiorą, zrobią tysiące zdjęć i w końcu wyruszyliśmy z obowiązkowym przewodnikiem. I tym razem trasę na 45 minut zrobiliśmy w trzy godziny, bo przecież jeszcze by się ktoś spocił... Choć to i tak dziwne, że nie było wypadku, bo jedna paniusia na taką oto skałę w baletkach wchodziła:
Najgłębszy basen miał 1,60 m głębokości. Woda lodowata, górska, ale w końcu i tak zdecydowaliśmy się wskoczyć:
Na granicy światów.
Orzeźwienie.
Gdzie dół, a gdzie góra?
No i ostatni rzut okiem na Pedrę:
Ale to jeszcze nie koniec naszej podróży. Przenieśliśmy się nad morze do Seitiba koło Guarapari na południe od Vitoria. Wybrzeże bardziej skaliste niż te, które dotąd widywaliśmy.
A dzięki temu jakby więcej w nim roślinności.
Klimat wyraźnie cieplejszy i bardziej suchy, dzięki czemu co i rusz natykaliśmy się na kaktusy.
Które rosły nawet na czystej skale.
Tu widać kolejny park (Parque Estadual Paulo César Vinha), tym razem chroniący kawałek wybrzeża. Nasz hotel (wyludniony zimą) stał tuż obok, oddzielony od niego jedynie plażą.
Czas spędzaliśmy na zabawie w piasku, bo woda w morzu nieco chłodna.
I na spacerach po skałach
Co niektórzy kradli księżyc
I było ich nawet dwoje...
Nadmorskie uliczki po drugiej stronie wyglądały nieco topornie, z typowymi kioskami rozstawionymi co kilkadziesiąt metrów, które oferowały plażowiczom smażone jedzenie, napoje i głośną muzykę:
Choć i bywały miejsca bardziej klimatyczne.
No i ostatni wschód słońca, który pożegnał nas w poniedziałek.
I co tu dużo mówić, liznęliśmy zaledwie ten uroczy kawałek Brazylii.
Przylecieliśmy wieczorem, więc całe piękno tego kawałka kraju pozostało dla nas niewidoczne, aż do świtu, gdy naszym oczom ukazał się taki widok:
Pedra Azul czyli Błękitna Skała, znajduje się jakieś 130km od stolicy stanu - Vitorii. Swą nazwę zawdzięcza porostom, które sprawiają, że wraz ze zmieniającym się światłem, zmienia swe barwy. Dominuje ponoć niebieski, choć dla mnie bardziej zielony (nie zdziwiłabym się, gdyby to jakiś facet pomylił kolory...). Z bliska wygląda tak:
Jej szczyt sięga 1822 m n.p.m. i jest jednym wielkim kawałkiem skały (głównie granitu). Tę odstającą część po prawej stronie nazwano jaszczurką (wspina się ewidentnie na ścianę), a w jej okolicach żyje mnóstwo jaszczurek wygrzewających się na słońcu. Jak ta:
Lolo uparcie twierdził, że to żaba. A nasze przekonywanie go, że to przecież jaszczurka, dało tyle, że widząc kolejną wołał "O! żabaszczurka!" i tak już zostało...
W porównaniu do stanu Sao Paulo, gdzie wszystko jest większe, żeby pomieścić tę masę narodu żyjącą tam, tu życie toczy się jakby spokojniej, mniej jest turystów i wszystko na taką normalną skalę. Ludzie spokojni i choć początkowo nie mogliśmy za nic zrozumieć ich akcentu (jakby zaciągali po biłgorajsku), to w końcu się przyzwyczailiśmy. No może fakt, że nie zatrzymywali się na czerwonych światłach nieco nas niepokoił.
W Parku Narodowym Pedra Azul są trzy trasy. Jedna na szczyt, ale trzeba mieć liny i cały sprzęt wspinaczkowy. Druga na naturalne baseny wydrążone w skale, ale tam wpuszczają od ósmego roku życia, bo idzie się stromo po skale. I w ten sposób pozostała nam trzecia opcja, prawie płaska u podnóża skały. Podczas gdy Weronika wspinała się na "baseny", my próbowaliśmy przekonać dzieciaki, by przeszły tym trzecim szlakiem. Nie było to łatwe!
Ścieżkę, którą idzie się jakieś 30 minut spacerkiem, my pokonaliśmy w trzy godziny i Wera musiała na nas czekać. Ale było pięknie! Widzieliśmy panoramę okolicy, bromelie i orchidee porastające skalną ścianę, żabaszczurki, drzewo tytoniowe, które jest odporne nawet na ogień, a przede wszystkim wygrzewaliśmy się w słońcu. Tak zwlekaliśmy, że w końcu strażnik po nas przyszedł, bo zamykali już park.
Wykończeni wyprawą |
Zaraz jednak okazało się, że nie możemy wejść, bo trzeba się było wcześniej osobiście zapisać na listę. Ale, że kilka osób nie przyszło, więc nas wpuszczono. Potem czekaliśmy, aż wszyscy Brazylijczycy się zbiorą, zrobią tysiące zdjęć i w końcu wyruszyliśmy z obowiązkowym przewodnikiem. I tym razem trasę na 45 minut zrobiliśmy w trzy godziny, bo przecież jeszcze by się ktoś spocił... Choć to i tak dziwne, że nie było wypadku, bo jedna paniusia na taką oto skałę w baletkach wchodziła:
Najgłębszy basen miał 1,60 m głębokości. Woda lodowata, górska, ale w końcu i tak zdecydowaliśmy się wskoczyć:
Na granicy światów.
Orzeźwienie.
Gdzie dół, a gdzie góra?
No i ostatni rzut okiem na Pedrę:
Ale to jeszcze nie koniec naszej podróży. Przenieśliśmy się nad morze do Seitiba koło Guarapari na południe od Vitoria. Wybrzeże bardziej skaliste niż te, które dotąd widywaliśmy.
A dzięki temu jakby więcej w nim roślinności.
Klimat wyraźnie cieplejszy i bardziej suchy, dzięki czemu co i rusz natykaliśmy się na kaktusy.
Które rosły nawet na czystej skale.
Tu widać kolejny park (Parque Estadual Paulo César Vinha), tym razem chroniący kawałek wybrzeża. Nasz hotel (wyludniony zimą) stał tuż obok, oddzielony od niego jedynie plażą.
Czas spędzaliśmy na zabawie w piasku, bo woda w morzu nieco chłodna.
I na spacerach po skałach
Co niektórzy kradli księżyc
I było ich nawet dwoje...
Nadmorskie uliczki po drugiej stronie wyglądały nieco topornie, z typowymi kioskami rozstawionymi co kilkadziesiąt metrów, które oferowały plażowiczom smażone jedzenie, napoje i głośną muzykę:
Choć i bywały miejsca bardziej klimatyczne.
No i ostatni wschód słońca, który pożegnał nas w poniedziałek.
I co tu dużo mówić, liznęliśmy zaledwie ten uroczy kawałek Brazylii.
sobota, 25 czerwca 2016
Festa Junina czyli dożynki i przesilenie zimowe w Brazylii
![]() |
Dziewczynka po lewej to dzieło Heli |
Przygotowania trwały już od miesiąca. Dzieci tworzyły typowe ozdoby w postaci kolorowych chorągiewek zawieszanych na sznurach, kolaże przedstawiające tradycyjnie ubranych rolników wokół świętojańskich ognisk oraz ćwiczyły tańce czerwcowe. Miało być kolorowo i pstrokato. I było.
Jest to święto na cześć św. Jana i dwóch pozostałych ważnych czerwcowych świętych. Ale tak na prawdę to święto przesilenia zimowego i żniw kukurydzianych. Pozornie katolickie, w swym wykonaniu bardzo afrykańskie i związane z naturą. Jak to w Brazylii, świętuje się co najmniej przez kilka weekendów...
Najwięcej kłopotów mieliśmy ze strojem. Miało być kolorowo, fikuśnie i ludowo. Więc dwie dobre wróżki przez pół nocy przerabiały sukienkę dla Helenki:
A oto i efekt:
Nie było to może za bardzo ludowe no i brakowało niestety słomkowych kapeluszy... ale Hela była prze-szczęśliwa.
W przedszkolu to chyba najbardziej hucznie obchodzone święto w roku. Zaproszone były całe rodziny i wszyscy tłumnie stawili się w sobotę (11.06). Rodzice zrobili zrzutkę na napoje rozgrzewające i przy pięknej choć nieco chłodnej aurze wyruszyliśmy pod górkę na imprezkę.
Każdy przyniósł jakieś tradycyjne przysmaki. Tu widać babkę kukurydziano- pomidorową i gotowaną kukurydzę.
W tle mięso duszone (ponoć rewelacyjne), z przodu kukurydziano - warzywne placki.
Były też pieczone nasiona (orzeszki?) tutejszej sosny, obowiązkowa pipoca czyli popcorn i mnóstwo ciast np z manioku. Pyszności!
No i wspomniane napoje rozgrzewające - w końcu mamy tu zimę: Quentao [czyt. kętao] czyli grzaniec z bimbru, imbiru i innych słodko rozgrzewających przypraw. Na zdjęciu po prawej.
A po lewej grzane wino z mnóstwem owoców i przypraw. I co tu dużo mówić - znacznie lepsze od grzańca galicyjskiego... Sorry Kraków. Oprócz jedzenia i picia były oczywiście tańce, śpiewy i muzyka. Na bębnach grała a przy tym śpiewała Fernanda- nauczycielka muzyki. Pokazywała mi specjalny bęben, na którym grają tylko kobiety chodząc od domu do domu podczas święta związanego z Duchem Świętym (w styczniu). Tu ona i jej bęben w szalonym podskoku:
Grupa Helenki przygotowała dwa tańce. Pierwszy to "Aqui tem coco", czyli "Mam tu kokosa", a treść dotyczy tego czy chciałbyś się go napić. A drugi to taniec z burrinha czyli oślicą, choć Hela twierdzi że czymś na kształt owcy. Bardzo wpadają w ucho i nie chcą wyjść z głowy. Poniżej zdjęcia z własnoręcznie wykonanymi osiołkami.
No i Lolo z osiołkiem Helenki:
Grupa Lola śpiewała piosenkę o ogniskach świętego Jana, które świecą na ziemi, ponad nimi błyszczą gwiazdy, a my układamy drewno na drewnie i je rozpalamy. Lolo był już tak zmęczony, że odmówił czynnego uczestnictwa, ale i tak wydawał się być zadowolony. Poniżej filmiki z tańcami.
"Aqui tem Coco, Babado de Chita"
"Burrinha, Babado de Chita"
"Ognisko św. Jana" czyli "Fogueira de Sao Joao"
Oprócz strojów, dziewczynki malują sobie rumieńce i piegi, a chłopcy wąsy.
A po pięciu godzinach szaleństw wracamy zmęczeni do domu. Teraz już z górki...
Etykiety:
Ameryka południowa,
Brazylia,
czerwiec,
Festa Junina,
Przesilenie zimowe,
Sao Paulo,
święta brazylijskie,
święty Jan,
tradycje
Lokalizacja:
Sao Paulo, São Paulo - São Paulo, Brazylia
wtorek, 14 czerwca 2016
Prawie brazylijskie urodziny Helenki
Piąte urodziny naszej córki świętowaliśmy w parku, choć do niedzieli rano nie było pewne czy deszczowa ostatnio pogoda nam na to pozwoli. Gdy o świcie otworzyliśmy okiennice, naszym oczom ukazało się bezchmurne rozsłonecznione niebo, więc zapakowaliśmy balony, własnoręcznie przez Hele i Werę robione ozdoby oraz nasze kulinarne wygibasy do auta. I hejże do parku Villa Lobos!
Nie było to zadanie łatwe, gdyż w parku odbywał się również jakiś festyn, więc ludzi multum i żeby wjechać na parking staliśmy w kolejce. Stanie w kolejce jest baaaardzo brazylijskie. My już o tym w Polsce zapomnieliśmy i teraz sobie tu przypominamy lub uczymy się na każdym kroku...
Żeby było weselej, to w sobotę wieczorem nagle tuż przed pieczeniem bułeczek skończył się gaz. Na szczęście resztę mieliśmy już upieczoną, ugotowaną i przygotowaną: pierogi biłgorajskie z kaszą gryczaną w rozmiarze mini, brigadeiros (tutejsze trufle z mleka skondensowanego z kakao), szarlotkę (po dwóch nieudanych podejściach do pieczenia tortu), kabanosy itd. Na nieszczęście przez brak gazu nie mieliśmy ciepłej wody aż do poniedziałku, więc na imprezie mogliśmy wyglądać nieco nieświeżo... No ale gdyby padał deszcz to musielibyśmy zrobić imprezę w domu i nie byłoby nawet jak kawę zrobić...
Ale wszystko się jednak udało doskonale!
![]() |
Stół z naszymi daniami |
Pogoda dopisała i goście też. Była Maja z Dalią, Milena i dzieci z klasy Helenki: Clara, Carolina, Fernanda oraz Duda wraz z rodzeństwem i rodzicami.
Silvio organizował dzieciom zabawy.
Ustroiliśmy jeden ze stolików piknikowych w parku.
Z Clarą i Carol |
Było dużo szaleństwa, rozmów po portugalsku, angielsku i polsku...
Erika, Ela, Ania |
oraz objadania się smakołykami. Tu Dalia i brigadeiros zrobione przez Weronikę, Helę i Lola.
A tu jeszcze trochę szaleństwa:
No i w końcu tort (kupiony w ostatniej chwili), szampan, "Sto lat" po polsku i "Parabenes" po portugalsku.
Z Mają |
W Brazylii tort podaje się zwyczajowo na samym końcu imprezy i jest to znak, że zaraz potem należny się zbierać do domu. My jednak zrobiliśmy inaczej i zabawa trwała nadal.
![]() |
Milena skacze |
Aż do całkowitego zmęczenia materiału...
A może trochę dłużej...
Napisałam, że urodziny były "prawie brazylijskie", bo do prawdziwych było im daleko.
Brazylijskie urodziny potrafią bowiem:
1. Kosztować od kilku tysięcy wzwyż.
2. Gości może być tyle co na małym weselu albo na dużym nawet.
3. Najczęściej organizowane są w miejscach specjalizujących się w urodzinach dla dzieci, rodzice wybierają tylko motyw przewodni imprezy.
4. Tort i słodycze są na końcu imprezy.
5. Tort jest sztuczny.
6. Sztuczny tort ma kilka pięter, stoi przez cały czas na stole wśród innych słodyczy i ozdób. Wtyka się w niego świeczki. Solenizant je zdmuchuje, a kelnerki dyskretnie roznoszą prawdziwy tort, którego nikt nigdy nie widział.
Oczywiście bywają różne przyjęcia urodzinowe. My widzieliśmy wiele takich skromnych w parku i bardzo nam się spodobały. Plusem imprez w lokalu jest to, że się nie musisz niczym przejmować, a dzieciaki mają mnóstwo atrakcji.
Tak na przykład wyglądał stół z tortem na urodzinach Rafaela tydzień później:
Prezentem dla Helenki było poniedziałkowe wyjście do Kidzania. Jest to takie miasteczko dla dzieci od czwartego roku życia, bardzo realistyczne, ale pod dachem, z bankiem, szpitalem, strażą pożarną, fabryką czekolady, uliczkami, restauracją itd. Wszystko dopasowane do wzrostu dzieci. Operuje się tam specjalnymi pieniędzmi. Dziecko może spróbować "dorosłych zajęć", np upiec pizzę czy być lekarzem. Helenka najpierw pracowała w fabryce cukierków, gdzie zrobiła swoje własne.
Następnie uczyła się pilotować samolot. Symulator lotu był tak realistyczny, że z Olkiem widzieli nasz dom, bo lądowali w Sao Paulo!
A na koniec jeszcze w zakładzie jubilerskim stworzyła korale.
Była zachwycona ale wymęczona. A ja wyszłam z bólem głowy (hałas) i mieszanymi uczuciami.
Z jednej strony cudowna możliwość popróbowania różnych aktywności, poznania czegoś od środka. Z drugiej strony zaś każde miejsce było pod logo konkretnej istniejącej firmy - świetna reklama i przywiązywanie od dzieciństwa do marki, co mnie bardzo niepokoiło. No i te kolejki... Dzieci musiały czasem czekać nawet po 40 minut na jakąś aktywność i rodzic nie mógł go zastąpić nawet na chwilę. Rozumiem nastolatki, ale 4-5 latki??!! No ale może jak się wcześnie nauczą stać pokornie w linii, to później nie będą się buntować?
A Lolo był na to za młody, więc bawił się w takim pokoju dla maluchów a potem na chwilę nawet trafił do więzienia ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)