Brazylijczycy mają wolny jedynie Wielki Piątek i uroczyście obchodzą obiad w niedzielę. Ci bardziej praktykujący cały tydzień jedzą jedynie ryby, a głównym daniem niedzielnym jest (przynajmniej dla ludzi z północy) suszony i solony dorsz, którego się płucze a następnie piecze z warzywami. Nikt tu o święceniu jajek nie słyszał. Zdecydowaliśmy się więc pojechać nieco na południe do Kurytyby, gdzie mieszka wielu Polaków i gdzie tradycje wielkanocne są wciąż żywe. Ale kraj ten jest tak olbrzymi, że ostatecznie pojechaliśmy nieco bliżej licząc na to, że jakieś jajka się tam przecież znajdą.
Mieszkaliśmy w bardzo ładnym i położonym na odludziu Ecohotel Lagamar prowadzonym przez małżeństwo wyznania islamskiego z zacięciem artystyczno- kulinarnym. Byli tak zachwyceni naszym pomysłem robienia pisanek, że udostępnili nam swoją kuchnię, obierki cebuli i tyle jaj ilu było gości w hotelu.
Dzięki temu mogliśmy dać upust naszym pisankowym talentom. Jak widać uwzględniliśmy też motywy lokalne (gdyby ktoś nie rozpoznawał, to na najbardziej widocznym jajku jest flaga brazylijska...)
W piątek na pobliskiej wyspie Cananeia uczestniczyliśmy w drodze krzyżowej inscenizowanej przez większość mieszkańców miasteczka. Co ciekawe zaczynała się od tego, że Jezus wraz z apostołami wypływali łodzią w morze. Następnie wszyscy szli w procesji na inną część nadbrzeża, gdzie łódź dopływała i zaczynała się właściwa droga krzyżowa. Wszystko to działo się dość późno, więc dzieciaki nam już zasypiały.
W sobotę, mimo wielu prób nie udało nam się znaleźć żadnego otwartego kościoła, by poświęcić jajka, więc zrobiliśmy to we własnym zakresie... a za koszyczki (których tam brak) posłużyła kanka i wiaderko.
No i w końcu uroczyste śniadanie z pisankami, polskim majonezem i chrzanem oraz brazylijską tapioką z serem... Nasze zdjęcia znalazły się nawet na facebooku hotelu:
https://www.facebook.com/lagamarecohotel/posts/1176321602379645
Poza wielkanocnymi przygotowaniami podziwialiśmy okolicę. Jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności zazwyczaj lądujemy na plaży... a moje ukochane góry podziwiam tylko z oddali...
Olek złowił |
Brazylijczycy łowią |
Pies do oznaczania dziury w jezdni, ale jaka piękna jezdnia! (serduszka) |
Było tam kilka dużych wysp porośniętych namorzynami i pooddzielanych wąskimi przesmykami morza. Jedna z tych zatok nazywała się Zatoką Delfinów i faktycznie widzieliśmy te cudowne zwierzęta pluskające w wodzie. Innego dnia postanowiliśmy dojechać do pobliskiej plaży, do której prowadziła (zaledwie!) pięć-dziesięciokilometrowa gruntowa droga przez las.
Dojechaliśmy do maleńkiej osady rybackiej, w której dzieci pływały do szkoły łodziami szkolnymi (1,5 h). Na zdjęciu poniżej widać taką właśnie łódź.
Aby dostać się na plażę musieliśmy jeszcze popłynąć dalej motorówką do kolejnej wyspy, która była już nad otwartym oceanem. Pusta, szeroka plaża z ogromnymi krabami. Zupełna dzicz!
Wracaliśmy już po ciemku i dzięki temu spotkaliśmy na drodze pancernika, choć nie udało się go sfotografować.
W poniedziałek w drodze powrotnej do domu przeprawiliśmy się dwoma promami na jeszcze inną wyspę Ilha Comprida (Długa Wyspa), która faktycznie była długa (60km) i prosta. A jedyna droga na niej prowadziła przez 40 km po prostu plażą...
Jechaliśmy miejscami z prędkością 70 km/h po twardym piasku przekraczając mniej lub bardziej głębokie rzeczki wpadające do oceanu. Ale była frajda, szczególnie, gdy jechaliśmy na dachu! Piasek tam wymieszany był z nanosami rzecznymi, co sprawiało, że dało się z niego formować kulki, a nawet piaskowe bałwanki... raz nawet widzieliśmy dużego żółwia morskiego nieżywego już niestety, którego zjadał sęp...
Na koniec dotarliśmy do cywilizacji i zaśmieconej tłocznej plaży, ale za to zachód słońca oczarował nas doszczętnie...