czwartek, 3 listopada 2016

Całagóradom


Tytuł postu zaczerpnęłam z serii rzeźb, które Lolo ostatnimi czasy namiętnie tworzy z gliny...
Jak to Lolo - robi szybko i bez wątpliwości nadaje nazwy! Pozazdrościć tylko. A może to kwestia wieku... zobaczymy.



A Całagóradom to też taki czas, który tu mieliśmy już prawie miesiąc temu, kiedy przyjechało do nas w odwiedziny całe tzw. "dziadostwo" czyli Babcia Ania, Dziadek Józek, Dziadek Adam i jego miłość Wanda. Mieliśmy całą górę gości, było bardzo domowo i dom był cały. Taka całagóradom... Było intensywnie i wesoło. Dla nich same nowości, drugi koniec świata, tropiki niemal, a dla nas góra rodzinności, przysmaki z Polski, no i nowe miejsca do zobaczenia.



Pojechaliśmy do Foz de Iguacu, miejscowości na styku Brazylii z Argentyną i Paragwajem, która żyje z Wodospadów Iguacu, jednego z 7 cudów natury. I faktycznie, są niesamowite! Trafiliśmy na czas, kiedy obfitowały w wodę, przez co wrażenie było tym bardziej piorunujące.



Tony wody spadające z łoskotem w gardziel, w której rozbijały się na miliardy kropelek, tworzące mgiełkę unoszącą się na wiele metrów ponad tym żywiołem. Bez kurtek było się mokrym w sekundę.


W tym wszystkim zadziwiały mnie maleńkie ptaszki, rodzaj jaskółek, latające w tej białej kipieli i wyłapujące prawdopodobnie te rybki, które nie zdążyły zakręcić przed progiem wodospadu. (O samym wodospadzie napiszę więcej w kolejnym poście. Tam też zamieszczę filmik.)



Pierwszego dnia wybraliśmy się na brazylijską część parku narodowego, bo mieszkaliśmy tuż obok jego granic. Jak to w Brazylii, wszystko jest tu zorganizowane i zaplanowane grupowo. Mało miejsca na indywidualność.
Widzieliśmy tam tukany i quati (ostronosy) podobne do szopów, które dosyć agresywnie domagały się jedzenia od turystów.

Quati

Zdecydowaliśmy się też na przejażdżkę pontonem pod wodospad (taką jego spokojniejszą część).


I dosłownie byliśmy POD wodospadem piszcząc i moknąc kolejny raz! Ale frajda!


To miejsce jest naprawdę cudowne. Kolejnego dnia wybraliśmy się na stronę argentyńską jadąc komunikacją miejską (trzy przesiadki), co też było niezłą przygodą. Po parku jechało się wąskotorówką, a następnie spacerowało długimi mostami nad rozlewającą się na szerokość 5 km rzeką aż do Diabelskiej Gardzieli (Garganta do Diablo). Poniżej widać ten nagły uskok:


Wszędzie Argentyńczycy ze swoimi torbami na ramię, w których jest termos z letnią wodą i mate czyli kubeczek. Wszystko to służy do picia yerba mate [jerba mate], pobudzającej i energetyzującej herbatki z liści ostrokrzewu paragwajskiego. Argentyńczycy nie rozstają się ze swoim sprzętem, a picie yerby jest swoistym rytuałem jednoczącym ludzi, coś jak u nas picie wódki z jednego kieliszka...
Tu sprzęt do yerby czyli mate z tykwy (kubeczek), bombilla (rurka z sitkiem do picia) i sama yerba:


Yerba jest tez popularna w południowych stanach Brazylii.
Mięsożercy, czyli cała rodzina z wyjątkiem mnie, spróbowali też przysmaków z grilla w wersji argentyńskiej. Szczególnie zastanawiał ich jeden rodzaj mięsa, aż po wielu próbach przetłumaczenia i zgadywania (jądra byka?), okazało się, że to grilowane bycze flaki, które zdobyły ostatnie miejsce w rankingu popularności.


Tukan
 Następnego dnia, a była to już sobota (Tu dygresja: lepiej Brazylię zwiedzać w tygodniu jeśli nie chce się być w tłumie, kolejce i ścisku), poszliśmy do znajdującego się tuż za płotem Parque das Aves, czyli Parku Ptaków. W olbrzymich ptaszarniach, do środka których wchodziliśmy, żyły na przykład tukany. Jeden (ten na zdjęciu) z upodobaniem zaczął nawet dziobać buta Olka. Takie same tukany latały sobie też na wolności. Były tu też olbrzymie papugi. Te niebieskie i takie bardziej czerwone, jak ta:


 Oraz motyle. Duże i małe.


W parku miejscowi Indianie grali i śpiewali swoje pieśni, ale jakoś tak smutno. Jak wszędzie w Brazylii wypchnięci przez białych z ich własnych ziem na jakieś nieurodzajne skrawki, na margines.
Po ptakach postanowiliśmy zwiedzić jeszcze Hydroelektrownię Itaipu. To druga na świeci (po chińskiej) tego typu budowla, która produkuje najwięcej energii. Położona na terenie dwu państwowym: paragwajsko -brazylijskim, jest przedsięwzięciem obu tych krajów. Energia przez nią wytwarzana, dzięki sile przepływu rzeki Parana, wystarcza na pokrycie 85% zapotrzebowania na prąd Paragwaju i 25% Brazylii. Wyobraźcie sobie tę moc!

Hydroelektrownia Itaipu

Budowano ją przez wiele lat w naturalnym przewężeniu, niedaleko od miejsca gdzie rzeka Iguacu (zaraz po wodospadach) wpada do Parany - drugiej po Amazonce rzeki Ameryki Południowej. Podziwialiśmy ogrom żywiołu wody zarówno na wodospadach, jak i na zaporze. A także wielkość myśli technologicznej i rozmach z jakim to zbudowano.
A potem powrót do Sao Paulo. Pogoda piękna, widoczność też, więc pilot samolotu tak zakręcił maszyną, żeby pasażerowie po obu stronach mogli jeszcze raz rzucić okiem na to jak spokojna rzeka Iguacu spada naglę w osiemdziesięciometrową pustkę.

Wodospady z samolotu

Po chwilowym odpoczynku w domu, Olek pojechał z dziadkami i babciami do Rio. Pogoda dopisała im wyśmienicie. Dzięki temu mogli podziwiać i samego Jezusa...


i widok z tarasu wokół niego na całe "Cudowne Miasto", Pao de Acucar , urocze zatoki.


a potem jeszcze Caipirinia na Copacabanie...


A po tych szybkich i intensywnych wypadach, coś bardziej spokojnego i bliżej. Wyjazd do Camburi, czyli na plażę. A żebyśmy się zmieścili wszyscy do jednego auta, to pojechaliśmy pożyczonym garbuskiem kombi, zwanym przez Lola Arbuzkiem.

W drodze

Klimatyzacja ręczna, luzy na kierownicy spore, co powodowało, że tylko faceci mieli dość siły by tym ustrojstwem kierować! Ale było wesoło! Do tego tatuaże ( w końcu Brazylia), yerba i w drogę!


Moi rodzice, ze względu na to ile Gośce truli na temat jej tatuaży, mieli pewne opory ale je przełamali... 



Dziadkowie trochę "surfowali"...


I choć pogoda była zmienna, odpoczęliśmy na plaży cudownie.



Popijając wodę z kokosów



 i inne dobroci oraz obchodząc urodziny dziadka Adama, które pierwszy raz miał na wiosnę...


A potem w drogę powrotną wozem... (A czy wiecie, że produkowali je w Brazylii jeszcze dwa lata temu? Można kupić naprawdę nową wersję nawet z klimą. Choć ten tu miał swoje 9 lat...)


...całą naszą ósemką. O przepraszam, właściwie to dziewiątką...
Bo już niedługo Lolo nie będzie najmłodszy ;-)


piątek, 30 września 2016

Salvador, Bahia

Wyruszyliśmy do kolejnego stanu Brazylii - Bahia, jeszcze bardziej na północ od Espirito Santo. Zaledwie 1962 km od Sao Paulo...  Jest tu zdecydowanie cieplej, a ocean jakby dzikszy. Ludzie też bardziej gorącokrwiści, wyluzowani i uśmiechnięci. Mówi się że to najbardziej afrykański stan. Prawdopodobnie dlatego, że jego stolica - Salvador była przez 300 lat centrum handlu niewolnikami.


Kobiety są tu piękne i duże, co jeszcze bardziej podkreślają ich tradycyjne białe rozkloszowane suknie, często haftowane oraz białe lub kolorowe turbany. Ta pani akuratnie żyje z pozowania do zdjęć.


W tle widać Pałac Rio Branco, dawną siedzibę rządu, gdy Salvador był pierwszą stolicą Brazylii. Gdy cukier stracił wartość na rzecz kawy stolicę przeniesiono do Rio, a nie tak dawno do Brasilii.



Na tym zdjęciu pałac jest u góry, a na poziom morza i portów zjeżdża się słynną windą (Elevador Lacerda). Zaraz obok jest tutejsze Mercado, czyli rynek pod dachem, obecnie oferujący jedynie pamiątki dla turystów: kolorowe chusty (jak ta w której jest Helena poniżej), bahiańskie suknie i instrumenty do capoeiry (tutejszej sztuki walki i tańca) np. berimbau. Na filmie (który pokaże się w drugim oknie, gdy klikniesz w podświetlone słowo "capoeira" ) to ten, który składa się z kija, struny i półkolistej skorupy).



Centrum miasta jest bardzo urokliwe. Z mnóstwem zabytkowych kościołów, kolorowymi kamienicami i budynkami z czasów kolonialnych - jednymi z najlepiej zachowanych w Ameryce Południowej. To Pelourinho.


I choć wszyscy przestrzegali nas przed czekającymi nas tu kradzieżami i napadami, to oprócz paru ćpunów w centrum, miasto to sprawia wrażenie nieco leniwej mieściny (niecałe 3 miliony ludzi). Sami mieszkańcy zaś śmieją się, że jeśli Salvador jest niebezpieczny to Sao Paulo jest centrum przestępczości!



Zwiedziliśmy perłę tutejszego baroku Kościół i Zakon Franciszkański, słynący z przepięknych mozaik sprowadzanych z Portugalii oraz takiej ilości złota, że idea franciszkańska ginie tu w odmętach przepychu. Nie wspominając o tym, że fundatorami byli ludzie którzy dorobili się dzięki niewolniczej pracy innych na plantacjach trzciny cukrowej lub w kopalniach diamentów.

Kościół św. Franciszka z zewnątrz


Fragment wnętrza.


Jest tu dużo przyjemnych knajpek, galerii, muzeów. Ale jak to z dziećmi: jedzenie, picie, jedna rzecz do zwiedzania i koniec.


Bo jak przegniemy, to jest tak:



Nie mieszkaliśmy w samym Salvadorze, lecz 30 km na północ w małej rybackiej miejscowości Arembepe. Plaże były tam szerokie i o tej porze roku puste, słynące z tzw. Naturalnych Basenów tworzących się przy odpływie dzięki nabrzeżnym skałom. Dzieciaki uwielbiały się w nich taplać, a Hela bez strachu nurkowała!


Spokojna woda basenów kontrastowała z rozbijającymi się na barierze skał falami. Robiło to niesamowite wrażenie! Jak na zdjęciu powyżej.
Baseny te, dzięki ciepłej i płytkiej wodzie, obfitowały w żyjątka. Rybki, które albo zlewały się z dnem albo były neonowo niebieskie, jak te dwie:


Kraby:


i ryby, które można było kupić prosto od rybaków. Ta tutaj to ryba czerwona. Bardzo tam popularna i według Olka bardzo smaczna.


Rybacy łowili z kutrów lub wędrując po plaży z sieciami, jak ten tu człowiek:


Pojechaliśmy jeszcze 30 km bardziej na północ do Praia do Forte. To taki typowy resort dla turystów. Chcieliśmy podglądać wieloryby. Niestety nie udało nam się zobaczyć żadnego z tych gigantycznych ssaków...
Za to spróbowaliśmy typowego bahiańskiego jedzenia, sprzedawanego na ulicy przez lokalne kobiety. Jedzenie tu nareszcie jest ostre! No i bardzo afrykańskie.


W tle widzicie bułki z fasoli smażone w głębokim oleju palmowym. Do środka można dać ostrą pastę, sos z krewetek i mleczka kokosowego, gulasz rybny oraz kilka innych dodatków bardziej warzywnych do wyboru. Nazywa się to Acarajé [czyt. akaraże]. Taki lokalny (zachodnioafrykański) burger. Lolowi smakowało bardzo, Heli nieco mniej...


Innym tutejszym przysmakiem jest Moqueca [czyt. mokeka], czyli coś pomiędzy gulaszem a zupą. Najczęściej z owocami morza lub rybami. Mnie udało się ją zjeść w wersji wegetariańskiej w cudownie smacznej restauracji  "Mar Aberto" ["Otwarte Morze"] w Arembepe. Z pomidorami i mleczkiem kokosowym. Pycha!
A tu szaleństwa na bajecznych plażach Arembepe:


Bieganie jak kaczuszki za kaczorem...



 itd...


A i jeszcze Projekt Tamar - rozsiane wzdłuż wybrzeża punkty chroniące żółwie morskie, by mogły spokojnie rozmnażać się na plażach i by ich maleństwa bezpiecznie wróciły do oceanu. Bardzo zacne.


Mimo, że ośrodek Tamar w Arembepe był zamknięty, wpuszczono nas i mogliśmy towarzyszyć  żółwiom w ich kolacji, szczególnie temu powyżej. Obejrzeliśmy też skorupy żółwi, które już odeszły z tego świata:


Uwielbiam to miasteczko. Jego spokój, to że ludzie wciąż żyją tu z morza i ryb a nie tylko turystów. To, że nie ma tu taksówek samochodowych tylko motorowe, więc żeby dotrzeć do wynajętego mieszkania dosiedliśmy się do naszych zakupów, które miały dowóz gratis z marketu starym  rozgruchotanym busem. Dzikie małpki i dzikie konie.


 Ocean o świcie...


I o zachodzie słońca....


To znów jedynie promil tego, co można zobaczyć w Bahia - stanie dwa razy większym powierzchniowo od Polski. Są tu i kopalnie diamentów, góry, plaże, wodospady, miejsca kultu w tym afrykańskiej religii Candoblé, będącej czymś na pograniczu magii. Tu możecie zobaczyć jak wyglądają przykładowe rytuały Candoblé: https://www.youtube.com/watch?v=IwCcen5KLbA.
Są też leniwce, pancerniki i inne zwierzaki, ale to już następnym razem...